niedziela, 18 grudnia 2011

Dzienniki

Literaturą dziennikową zacząłem się pasjonować jakoś w 5 klasie technikum, po przeczytaniu „Dziennika pisanego nocą” Herlinga-Grudzińskiego. Od tamtej pory przeczytałem kilkanaście, kilkadziesiąt innych dzienników największych myślicieli tego, a nie innego świata. Wliczając w to korespondencje miedzy pisarzami, robi się dosyć pokaźny zbiorek. Jednak nikt stylistycznie, jak dla mnie, nigdy nie przebił Gustawa! Ostatnio „męczę” naprzemiennie korespondencję Mrożka z Lemem i „Dziennik galernika” Imre Kertesza. Ten ostatni rozsadza mi mózg swoimi spostrzeżeniami, intelektem i niejednokrotnym brakiem zahamowani. Mentalny orgazm! Znając życie mało kto z Was, drodzy czytelnicy, sięgnie po którąś z tych pozycji, więc pozwolę sobie wrzucić tutaj kilka fragmentów z Kertesza. Może jakieś ziarno zainteresowania, węgierską myślą, uda mi się zasiać. Aaaa znajomość filozofii, chociażby bardzo powierzchowna, przydaje się w interpretacji tych pokrętnych fragmencików.
Nigdy nie umiałbym być ojcem innego człowieka.
Skoro Bóg umarł, kto się będzie śmiał ostatni? – nawiązując do Nietzschego (mój przypis).
Camus: opisać wszystko - jak idzie. (Ale nie idzie).
Wygląda na to, że samobójstwem w sam raz dla mnie jest życie.
Milczenie jest prawdą. Lecz taką prawdą, która jest niema, a rację będą mieli ci, którzy mówią. Milczenie tylko wtedy byłoby prawdą skuteczną, gdyby było całkowite i gdyby istniał Bóg: gdyby milczenie było milczeniem przeciwstawionym Bogu. Moglibyśmy wówczas mówić o jakimś rodzaju strajku gatunku ludzkiego, o czymś takim, jak żądanie niebiańskiej podwyżki płac od Boga.
Filozofią naszych czasów jest socjologia: ukazuje ich nędzę.
Camus: w dobrej tragedii wszystkie postaci mają rację.
Prawda czy moja prawda? Moja prawda. A jeśli to nie jest Prawda? To wówczas błąd, ale mój.
Bóg: „Jak patrzę na te ruiny, które brałem za dzieło stworzenia…”.
Ciągle skarżę się na życie. A przecież jeszcze trzeba będzie umrzeć.
Są tacy ludzie. Po rozmowie z nimi musisz popełnić jakieś plugastwo albo długo i ohydnie kląć.
Świat jest zły, bo ja jestem zły.
Skrzesać dwa ciała, aż z ich męki powstanie iskra nieskończoności.
I najpiękniejsze: Wciąż jeszcze potrafi mną wstrząsnąć niesłychana ślepota ludzkiej świadomości. Ludzie rozmawiają o obiedzie i poobiedniej drzemce, a nie dostrzegają, że kanapa, na której drzemią, to ich trumna.
                Oczywiście są to wybrane fragmenty. Dłuższych tekstów nie ma sensu tutaj przywoływać. Dużo odnosi się do transcendencji, do totalitaryzmu, odbioru sztuki, samego procesu tworzenia. Zachwycony naturą człowieka, niejednokrotnie radykalnie oceniający moralność, tych, którzy wraz z nim przeżyli Holocaust, a później okres komunizmu.
Natura pragnie, żeby o niej pisano.
R.W. Emerson

wtorek, 13 grudnia 2011

Proza życia

Od dłuższego czasu  czytuję regularnie kilka rubryk w tygodnikach.  W Newsweeku – Hołownię, w Przekroju – Pilcha, w Tygodniku Powszechnym - Stasiuka i Bonieckiego. Każdy z nich w jakiś tam sposób jest współczesnym mistrzem słowa pisanego. Niektórzy jednak z czasem stają się miszczami. Z wielkim smutkiem zaglądam ostatnio do Tygodnika szukając tam kolejnego opowiadania Stasiuka – od trzech tygodni milczy. Może w Wołowcu śnieg już spadł, a on zwyczajem beskidzkich niedźwiedzi udał się na zimowy odpoczynek. Nie wiem. Z jeszcze większym smutkiem odłożyłem dzisiaj Przekrój, gdy zobaczyłem, że nie ma w nim Dziennika Pilcha! Za to jest jakiś komiks. Temu, co się stało? Też nie wiem. Wiem za to, że straciłem dużo dobrej literatury na ten tydzień.
                Jakiś czas temu postanowiłem zagłębić się w dłuższą formę pisaną przez Hołownię, którego cenię za wiele felietonów, aczkolwiek nie ze wszystkimi się zgadzam. Pożyczyłem „Bóg. Życie i twórczość”. Tytuł dobry, chwytliwy marketingowo. Parzę herbatę. Zapalam lampkę. Siadam. Czytam. I po kilku stronach zastanawiam się dlaczego nie zrobiłem sobie kawy. Oczy się zamykają. Pretensjonalny ton trochę podnosi ciśnienie. Czuję się jakbym czytał Dawkinsa, tylko takiego odwróconego do góry nogami, chrześcijańskiego. Jakby Hołownia miał, jako jedyny (!), wgląd w świat Transcendencji. TVN-owski mistyk.  Znawca Wszechrzeczy! Że książka niby specjalistyczna. Że wykształcenia teologicznego nie mam, to nie zrozumiem. Akurat Hołownia pisze raczej dla ludzi ze znikomym wykształceniem, w sensie, że prostym językiem. Trochę z przymusu, trochę dla siebie czytywałem Ojców Kościoła, i większość filozofów chrześcijańskich znam – specyfika uczelni. Mistycyzm żydowski czy hinduistyczny też, jakoś jest mi tam znany. Ale nie wyobrażam sobie żeby czytać więcej niż pięć, sześć stron dziennie tego jakże wszechwiedzącego miszcza. Skołatane nerwy leczę „Dziennikiem galernika” Kertesza. Leży zaraz przy łóżku. Felietony Hołowni czytuje z chęcią, są krótkie – nie zdążę się znudzić, ani zdenerwować.
                W czwartek kupiłem książkę ks. Bonieckiego „Lepiej palić fajkę, niż czarownice…”. Zbiór wcześniej publikowanych felietonów w Tygodniku Powszechnym. Krótkie teksty. Momentami brzmiące bardziej jak kazania. Wiele ciekawych problemów omawianych z dystansem. Szukając książki w Internecie, natknąłem się na komentarz, że Boniecki jest jakoby współczesnym mistykiem, i dlatego jest dla wielu niezrozumiały. Rozbawił mnie ten wpis, jak mało co ostatnio. Z mistycyzmem, przynajmniej w swoich publikacjach, to on ma tyle wspólnego, co ja z Pamelą Anderson. Może powinniśmy na lekcjach religii, w szkole średniej, czytywać chociaż fragmenty mistyków tj. Teresa z Avila, Jan od Krzyża, czy Grzegorz z Nysy. Może ludzie wiele by z tego nie zrozumieli, ale przynajmniej wiedzieliby czym jest mistycyzm.
                Za to wielką oniryką, nie mylić z mistycyzmem (!), są przesiąknięte teksty zarówno Stasiuka, jak i Pilcha. Pierwszy niejednokrotnie w swoich tekstach ukazuje prostą, wiejską wiarę, cudownie opisując zdanie po zdaniu, jak to wszystko wygląda, okiem inteligenta, a jednak swojaka. Odpływam za każdym razem, gdy zasiadam do jego lektury. Trafne, bystre komentarze są dopełnieniem, każdego poruszanego problemu. Drugi dopatruje się niezwykłych rzeczy, w zwykłym życiu szarych ludzi. Magia dzieje się na każdym kroku. Ale nie taka z Harrego Pottera. W naszym świecie nie trzeba różdżek, zaklęć, magicznych napojów. Wystarczy być bacznym obserwatorem, tego, co się dzieje wokół nas. Dla Pilcha magicznym napojem staje się wódka, różdżką pióro, a magicznym zaklęciem zwykłe przekleństwo. Świat zostaje odczarowany, a jednak jakiś taki inny. Tajemnica i przygoda tkwią w najprostszych rzeczach! Wystarczy chcieć, żeby po nie sięgnąć. Każde indywidualne życie układa się w najboleśniejszą, a zarazem najpiękniejszą prozę, na jaką ten świat nas skazuje.

środa, 7 grudnia 2011

Imaginarium

Jak piłem, to świat sam się stwarzał wokół mnie. Z każdym kieliszkiem coraz bardziej akwarelowo-rozmazany. Teraz musze sam go budować. Ex nihilo. Nigdzie nie przynależąc. Nawet do Kółka Przyjaciół Węzła Sanitarnego, które z czasem mogłoby się przekształcić w TSW (Towarzystwo Sanitarnego Węzła) albo w KSC ( Klub Sedesowców Cierpliwych), ewentualnie w HKS (Hydrologiczny Klub Seniora). Nowe znaczenie dla obiegowych skrótów nakreślić, mniej złowieszcze, bez obciążeń ideologicznych. W historii, chociażby drobnym drukiem, się zapisać. A tak, to nic. Szaletowym zostać. Zamiast piwa, papier wydawać. Nie mniej szare i pomarszczone życie wieść, niż obecnie.
Jak byłem mały, to chodziłem po zielonych wzgórzach z Ernestem polując na nosorożce, lwy i gepardy. Czasami z Tomkiem kangura za ogon chwyciłem, a z Tomaszem kaczki na Jezioraku puszczałem. Ot zwykłe życie nastolatka, codziennie wcielałem się w inną rolę. Boże! Kim to ja nie byłem! Zagadki w Los Angeles rozwiązywałem. W jeden wieczór nawet dwie! Na bizonach jeździłem, żeby wieczorem, w swoim tipi, spokojnie zapalić fajkę pokoju z bladymi twarzami. Bazy na wsiach budowałem, jakby czasem ktoś chciał córkę sołtysa porwać. A teraz?
Usiądę na ławce sam, a niby obok. Oddam się mentalnej masturbacji metafizycznej. Stworzę sobie byt. Bez krwi i kości. Z wiosennymi łzami, o zapachu czerwcowej maciejki. Poziom oksytocyny przekroczy czerwoną kreskę. Moje wieloletnie projekcje staną się realne, jak nigdy. Chyba, że poprzednio. Byt z niebytem sprasują się w jedno. Ale czy to ma znaczenie? Na ile świat realny jest Prawdziwy? Ile w nim jest naszych niespełnionych wyobrażeń, marzeń, które na siłę chcemy do niego przemycić?

środa, 30 listopada 2011

Dobra nowina

         Kilka osób, w ostatnim czasie, prosiło mnie, żebym się wypowiedział na tematy związane z aktualnymi zawieruchami w Kościele. Ostra reakcja gromowładnego Stanisława D. (Dz.?), o milczeniu o. B. (którego w zasadzie nie ma, w sensie milczenia), o laicyzacji państwa. Zasadniczo wypowiedź moja jest krótka: w dupie mam to. Albo może raczej zaczynam mieć to właśnie tam, a nie gdzie indziej. Jeszcze jakieś odruchy reakcyjne, gdzieś tam czasami na wierzch wyjdą, ale to raczej takie burczenie w brzuchu na widok pączka, niż narodowy zryw ku wolności. Tak, ku wolności, bo przecież wszyscy jesteśmy ciemiężeni. Jak do tej pory, nieświadomie, kierowałem się Cioranowskim aforyzmem, który brzmi jakoś tak: „Nigdy nie trzeba zgadzać się z tłumem, nawet jeśli ma rację”. Ostatnio się postarzałem, już nie siedzę w okopie z głową pełną argumentów, lepszych lub gorszych, przeciwko. Przeciwko czemu? Przeciwko wszystkiemu. I nie żeby na przekór, dla złości, dla podkurwienia swojego, niejednokrotnie niemego, interlokutora. A dla samego pokazania, że można inaczej. Że wcale nie musi być tak, jak on mówi. Taka sokratejska gza gryząca w dupę jednotorowo myślących ludzi.
Słodzę sobie. Do Sokratesa brakuje mi trochę. Ksantypy i dzieci. Alkoholu. Schowałem go w zamrażarce, jak kiedyś Joey z „Przyjaciół”, schował do zamrażarki książkę S. Kinga „Lśnienie”, bo bał się tego, co będzie dalej. Też się boję. Oswajam się z tym, że można jednak żyć bez alkoholu. Bo wiem, co byłoby dalej. Za to, bez alkoholu, nie mogę się odnaleźć w świecie. Ciągle czegoś zapominam. Gubię rzeczy. Inaczej emocjonalnie reaguję na pewne myśli nawiedzające moją głowę. Ostatnio na spacerze naszła mnie natrętna fantasmagoria, żeby się przytulić do pewnej dziewczyny, bo mi tego brakowało. Zupełnie bez podtekstu erotycznego! Taka zwykła potrzeba. Wiem, powinienem sobie obciąć jaja i oddać je potrzebującym, bo takie przytulanie jest pedalskie, albo mało męskie. I to też mam w dupie. Jedyne, czym się przejmuję, to fakt, że ta myśl nigdy już się nie ziści. Wtedy miałem ochotę się napić, ale pies pociągnął za smycz i skupiłem się na spacerze.
Ostatnio w ogóle, jakoś dziwnie czuję się sam ze sobą. Ani w lewo, ani w prawo. Chcę wyjechać, ale wiem, że jak wyjadę, będę chciał od razu wracać, a jak wrócę, będę chciał od razu wyjechać. Krzyczeć mi się nie chce. Płakać mi się nie chce. Staję się takim ‘letnim chujem’, jak to Lem powiedział (w którymś z listów do Mrożka). Może to dobrze? Może powinienem usiąść w górach z dziadkiem Zaratustrą i jak przyjdzie pora, zejść do wsi ogłosić dobrą nowinę?

sobota, 26 listopada 2011

Włóczęga - ze staroci (2006?)

„Włóczęga”


Snuje się po świecie
Gwiżdżąc pomiędzy skalistymi szczytami
Zwiedzając mokre doliny.

Wplata się ukradkiem
W nasze włosy
Ukazując tym swoją Wolność
I Wszechobecność.

Porusza drzewami
Zieleniącymi się naszymi marzeniami.
Zrzuca złociste liście naszych wspomnień
Które układają się w stosik
Coraz większy
Nabierający kolorów
Mijających lat ...

Czasami ukazuje się jako
Wędrowiec stojący na
Leśnych rozstajach – pytając
Cichym świstem
O właściwą drogę ...

poniedziałek, 21 listopada 2011

Taka zwichrowana wajcha

Od ponad dwóch tygodni ograniczam swoje nałogi. Zredukowałem spożycie tytoniu o 50%, a alkoholu co najmniej o 70-80%. Dawno nie miałem wieczoru, żebym musiał zajrzeć do butelki. Nawet w pracy nie piję! W zeszłym tygodniu wypiłem tylko dwa piwa bezalkoholowe i jednego Redsa – nawet śladowymi ilościami tego nie można nazwać w porównaniu do tego, co było wcześniej. Nie oznacza to, że problemy zniknęły. Chodzę spać później. Mniej czasu poświęcam na odpoczynek. Brzmi to nieco, jak wyznania stetryczałego alkoholika, do którego drogę miałem otwartą, bez przeszkód.
Ktoś czy coś pchnęło małą wajchę, gdzieś tam w mojej głowie, i nowe tory pojawiły się w moim życiu. Codziennie żyłuje się na rowerze, jak nie do pracy, to gdzieś po mieście – pogoda nie ma znaczenia. Postanowiłem zwiedzić Bałkany na rowerze przez wakacje, więc trzeba zatroszczyć się o kondycję. Planu jeszcze nie mam, ale do tego idzie przywyknąć – całe moje życie jest bez konkretnych planów. Biorę, co dają. Może bez ambicji, bez walki o jakieś lepsze życie. Zawsze gdzieś na marginesie. Ale czy można sobie wyobrazić w życiu coś lepszego niż wolność? Od kiedy pamiętam nie miałem żadnych ograniczeń. Może poza jednym. Jak wychodziłem z chłopakami na osiedle to słyszałem od mamy, że mam wrócić bez policji. I tyle. Nie mówię, czasami bywało ciężko dotrzymać obietnicy, zwłaszcza, jak się obracało w takim towarzystwie jak ja. Udało się. Później zniknąłem z osiedla, część bliskich znajomych odsiedziała po 3 lata, jedni mniej, inni więcej, za swoje przewiny.
Uwielbiałem wsiąść rano w PKS i pojechać gdzieś. Nie ważne gdzie. Często na dworcu wybierałem miejsce docelowe. Głównie w góry. Po całym dniu snucia się między dolinami i szczytami, wracałem stopem do Krakowa. I tak już mi zostało. Do tej pory lubię machnąć ręką przy drodze i ruszyć w trasę. Nowi ludzie, nowe tereny. Równiny, góry, miasta, wioski. To nie ma znaczenia. Bycie w ruchu, tak! Musi się coś dziać. To jest jak nałóg. Od dłuższego czasu już mnie skręca od siedzenia w domu. Comiesięczny wyjazd w góry, zabija głód tylko na chwilę, żeby zaraz znowu uderzył ze zdwojoną mocą. Czekam, aż nadarzy się jakaś okazja. Mam kilka zaproszeń, Genewa, Malaga, Paryż, Londyn. Na razie walczę z nałogami. Więc i z tym chociaż chwilę się zmierzę.
Wolność jest przyjemna. Ale parafrazując dosyć znane powiedzenie, czym jest wolność, jeśli nie mamy z kim jej dzielić? Niczym. Obłudą. Pozornym zabijaniem czasu, który nieustępliwie odlicza nasz koniec. W filozofii istnieje rozróżnienie na wolność „od” i wolność „do”. Wolność negatywna i pozytywna. Zainteresowanych odsyłam do klasyków. Z wiekiem skłaniam się do tej drugiej, ale często z przyzwyczajenia tkwię w tej pierwszej … jak dotąd jedynym czynnikiem, który ograniczał moje wojaże, były kobiety. A teraz? Teraz trzeba powoli myśleć, gdzie wyląduję za tydzień, za miesiąc, za rok. Taka zwichrowana wajcha, co to nigdy nie wiadomo, na jaki tor poprowadzi moje życie…

czwartek, 3 listopada 2011

Złote usta i Wielki Chuj

Ostatnio coraz  więcej dowiaduję się o sobie. Nie z introspekcji. Z rozmów ze znajomymi, z przyjaciółmi. Miło poznać czyjąś szczerą opinię. Zwłaszcza, że opinia ta jest zupełnie przeciwna niż moja własna. Główny wątek zasadza się na moich relacjach z kobietami.
Kilka dni temu siedząc ze znajomymi dowiedziałem się, że w zasadzie to mam romans za romansem. Spotykam się z wieloma kobietami. Bajeruje je, a później to już nikt nie wie, co jest dalej, ale przecież można się domyślić. Domysły przecież są najlepsze. Osobiście uważam, że facet żeby zdobyć kobietę musi spełniać trzy warunki. Podam je tutaj bardzo ogólnikowo – można sobie w domyśle rozwinąć ich pełną wersję. Po pierwsze (kolejność nie jest ważna) musi mieć samochód, co łączy się z wygodą i pewnego rodzaju zamożnością. Po drugie musi być przystojny. Niby przystojność jest pojęciem mocno relatywnym, ale jak wszędzie, tak i tutaj panują jakieś kanony, w które najlepiej się wpisać. Ostatnim elementem jest dobra gadka, bajer, itp. Zauważcie – nie musi wcale być inteligentny, może troszkę, ale nie za bardzo. Zamożny nie jestem, jeżdżę na rowerze, a na wakacje stopem. W portfelu mam więcej rachunków niż banknotów. Przystojny? Żart. Zarośnięta morda, podkrążone, nierzadko przepite oczy, brzuch wyprzedzający piersi. Tak piersi, nie klatę. I trochę niski. No może średniego wzrostu – czasami trzeba się podbudować. Ale! Podobno spełniam trzeci warunek! Mam tak zwaną gadkę! Wchodzę, zapuszczam bajer i karuzela się kręci! Dziewczyny się uśmiechają, robią się mokre, a na ich uda działa siła odśrodkowa nie pozwalająca im trzymać kolan razem. Tak… Nie działa to tak, jak wyżej zostało napisane. Najczęściej z moich ust wydobywają się pierdoły tak wielkie, że nie pamiętam, co powiedziałem chwilę wcześniej… Uprzejmy bywam, ale częściej szyderczy. Mógłbym podjąć wysiłek i spróbować zdobyć się na jakiś inteligentny dowcip. Niby sporo czytam. Kiedyś słyszałem, że w Anglii panowie studiują filozofię, żeby wyrywać dziewczyny. Niby Pasikowski nakręcił genialny fragment podrywu na Platona, ale wystarczająco dużo głupot wypływa z moich ust, żeby próbować jeszcze tego. Poza tym jak ktoś spędził ze mną chociaż trochę czasu, to wie, że nie lubię się wysilać. A bajer chyba wymaga trochę wysiłku. Nie wiem, nie znam się.
Wracając do głównego wątku, jestem chujem, bo bajeruje biedne, młode dziewczyny i romansuję non stop! Biorę to na klatę, albo na piersi.
Kilka dni wcześniej zostałem zapytany, czy moje ‘spotykanie’ się z poprzednią kobieta nie było próbą zemsty na mojej ostatniej dziewczynie, były koleżankami (przyjaciółkami?). Dopóki to pytanie nie zostało postawione nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogło to być tak odbierane. Dopiero później doszedłem do wniosku, że mogło to tak wyglądać. Jedna usunęła mnie z facebooka, druga przestała się do mnie odzywać.
Takich historii kilka by się pewnie jeszcze znalazło. Nie bardzo zależy mi na mojej opinii. Tutaj mogę się zgodzić, chyba z Napoleonem, że opinia publiczna to dziwka. Ogólnie mam w dupie, kto i co o mnie myśli. I miło, że ludzie zaczęli wreszcie mi mówić o takich rzeczach. Mam nadzieję na więcej takich szczerych wypowiedzi.
Pisarzem wielkim nie zostanę. Fotografem, ani podróżnikiem też raczej nie. Za to w wieku 26 lat zostałem Wielkim Chujem o złotych ustach. Kiedyś zostawałem przechujem danego roku. Tytuł sam sobie nadawałem za pewne osiągnięcia, które jak mi się wydawało, bardzo mnie przerastają. Teraz czas zmienić tytuł. Siebie nie zmieniać.
Wielki Tępy Chuj

poniedziałek, 31 października 2011

Nocny wypas owiec

Nie ma jeszcze śniegu. Drzwi od samochodu zamknięte. Ktoś komuś przyświeca czołówką żeby ten swobodnie założył plecak. Jest chwilę przed północą. Nie ma gwiazd. Nie ma mgły. Jest ciemno. Nawet psy, z oddalonej o kilka kilometrów wsi, wyjątkowo nie szczekają dzisiaj. Ruszamy bitą drogą w górę doliny. Po drodze mijamy znak zakazu wjazdu i tablicę informacyjną, że znajdujemy się w Parku Narodowym. Dwa szlabany. Dom leśniczego – tu na paluszkach, żeby nas nie zobaczył. Mijamy betonowy mostek. Strumień cichuteńko szumi kołysankę z lewej strony drogi. Po kilkuset metrach trzeba odbić w prawo, w leśną drogę. Ale tylko na chwilę. Troszkę dalej skręcamy w lewo, pod ostrą górę. Tutaj już wolna amerykanka. Wszystkie drogi prowadzą do bacówki. Potykając się o kamienie lub wystające spod liści gałęzie targamy nasze mieszczuchowate tyłki do góry. Czasami wąwozem, czasami przez krzaki, a czasami nawet jakaś leśna ścieżka się znajdzie. Tym razem strasznie się dusiłem przemierzając ten dystans. Papierosy, alkohol, niedoleczona choroba – kondycja siada.
            Chwilę przed pierwszą w nocy weszliśmy na polanę. Po prawej znajduje się kiedyś opuszczona bacówka. Teraz zamieszkiwana (niezbyt legalnie) sezonowo przez nas. Pojawiamy się tu przeważnie na noc, bo władze Parku nie przepadają za obcymi na swoim terenie – mimo zgody właściciela bacówki na jej użytkowanie.
            Dół jest wykonany z kamienia. Dach pokryty blachą, częściowo odmalowaną kilka lat temu przez niektórych z nas. Drewniane drzwi wraz ze skoblem, także przez nas zamontowane, pozwalają od dłuższego czasu ograniczyć wizyty intruzów. W środku, tuż za drzwiami, po prawej stronie znajduje się palenisko, nad którym wisi łańcuch do wieszania kociołka – taki nasz czajnik do przyrządzania herbaty. Po lewej stronie przy drzwiach składujemy drewno na opał. Zaraz za nim znajduje się drabinka prowadząca na niby-piętro. Zbudowane około pięć lat temu. Kiedyś przyjeżdżało nas tam więcej. Za drabinką jest stół, a za nim dwie skrzynie, na których można siedzieć. Wszystko to podświetlone świeczkami i płomieniami z paleniska. Wodę na herbatę przynosimy w baniaku ze źródełka na górze polany.
            Magiczne miejsce kojące nerwy. Dające odpoczynek udręczonej duszy. Zawsze dobrze porządkuje mi się tu myśli. A ostatnio nazbierało się ich trochę. Problemy miłosne. Coraz większe problemy z nadużywaniem alkoholu. Spowolniony rozwój intelektualny – na szczęście jeszcze nie zastój! Ułożyłem się wygodnie na łące, gdy wszyscy już zasnęli. Gwiazdy pojawiły się tylko na chwilę. Jak Piasecki w „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” nadałem niektórym żeńskie imiona – może kiedyś też to opiszę – tak, jak niektórym górskim szczytom. Było chwilę po czwartej. Biłem się z myślami bardzo długo, aż do świtu. Nie wiele byłem w stanie poskładać. Wypiłem wcześniej prawie pół litra koniaku. Po alkoholu lepiej mi się myśli. Mam takie małe alkoholowe epoche. Skupiam się tylko na jednym problemie i drążę go do końca – mojego lub jego. Tym razem nie podziałało. Postanowiłem się na chwilę zdrzemnąć. Pobudka o siódmej.
            Rano kac się nie pojawił, ale problemy nie zniknęły. Kolejne magiczne miejsce przestało działać. Wszyscy jeszcze spali. Poszedłem po wodę. Nie ma już śniegu – był tydzień temu.
Zadumek Chmielny

czwartek, 13 października 2011

Piłeś? Nie jedź! Nie pileś? Wypij!

Piątek. Zeszły piątek. Okolice godziny 4:30. Po skończonej pracy standardowy powrót na rowerze. Wyjątkowo wcześniej, tylko, dwa, może trzy piwka. Po prawej stronie tory tramwajowe, po lewej kolejowe. W okolicach wjazdu do tunelu tramwajowego ruch. Kilka osób z siatkami i wózkami. To bezdomni zaczynają swój dzień. Niektórzy jeszcze zaspani leniwie gramolą się na powierzchnię. Inni już w grupce odkręcają pierwszy ‘napój rozgrzewający’. Na przystanku obok jakiś kloszard macha do mnie. Prosi o papierosa. Krótka przerwa, już na starcie. Daje mu jednego i wsiadam na rower. Czym prędzej do domu, bo zimno. Czasy beztroskiego wygrzewania się na łąkach już minęły. Teraz każdy szuka schronienia w cieple. Ja w pubach, kawiarniach, restauracjach. Oni w tunelach, bramach, kanałach, czasami na ławce w galerii, dopóki ochrona ich nie wyrzuci. Do schronisk nie chcą iść. Schroniska są przepełnione. Tam są reguły. Nie wolno pić. Większość nie chce umierać. Ale nie wszyscy wygrają wojnę z mrozem. Temperatura nie pyta o wiek, o płeć, o to dlaczego ‘wybrali’ takie życie. Jedyna ‘sprawiedliwa’ daje każdemu po równo.
Ruszam dalej. Siarczysty wiatr daje się we znaki. Zakładam kaptur. Droga rowerowa wiedzie przez tunel przy dworcu, tam też można spotkać kilku którzy chcą jeszcze dospać, tą godzinkę, dwie, zanim zacznie się ruch uliczny. Przy ekonomicznej pusto. Kilka taksówek odwozi zmęczonych klientów nocnych lokali. W przejściu pod mogilskim panowie na tekturowych karimatach chronią się przed wiatrem. Siedzą skuleni pod ścianą, przykryci starymi kocami, kurtkami, workami, palą papierosy, jedzą konserwy popijając jakimiś ‘izotonikami’. Latarnie ledwo doświetlają ich poszarzałe, zarośnięte twarze. Mijam ich czym prędzej. Chcę jeszcze skosztować trochę snu zanim zacznie świtać. Między Mogilskim, a Komendą nie ma ścieżki rowerowej. Klnę pod nosem na dziury w chodniku i na kierowców tarasujących przejazd. Zatrzymuję się przy Orlenie. Trzeba kupić papierosy, bo rano nie będzie chciało mi się iść do sklepu. Naprzeciwko Straż Miejska ściąga z ławki na przystanku jakiegoś kloszarda.
Park AWF-u całkiem pusty. Panie z pieskami wyruszą najwcześniej za godzinę na poranne ploty. Tylko w akademikach kilku studentów świętuje początek roku, albo zaliczoną wreszcie sesję. Strasznie zimno w palce u rąk. Jutro pójdę kupić rękawiczki, jutro. Teraz naciskam mocniej na pedały. Jeszcze ze 3-4 kilometry. Dochodzi piąta. W przejściu podziemnym na Czyżynach powoli otwierają się sklepiki. Pan z piekarni zatarasował cały przejazd skrzynkami z bułkami. Skoro i tak się zatrzymuje, to kupiłem jedną, jeszcze ciepłą! Do domu coraz bliżej. Na Placu Centralnym zatrzymuje mnie Straż Miejska. Jeszcze czuć ode mnie piwo, ale podczas tej podróży już całkiem wytrzeźwiałem. Ale z nimi nie ma dyskusji, czuć alkohol, będzie dmuchanie, a co dalej to się okaże. Z lewej strony otwierają się drzwi. Pan w czapce wystawia zaspaną twarz, świeci latarką na mnie. No moją brodatą, zakapturzoną gębę. Następnie na nogi. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Widzi, że jadę w sandałach. Chyba ze współczucia powiedział żebym jechał dalej. Ciśnienie opadło. Ruszam powoli w kierunku swojego bloku. Teraz ciepły prysznic. Koniak z ciepłym mlekiem i miodem. Kilka stron książki przed snem. Zaczyna świtać. Idę spać, jutro na 15:30 znowu do pracy. Znowu na rowerze.

wtorek, 4 października 2011

Słowa gruchoczące szczęki

Ciroan chciał kiedyś stworzyć język, w którym słowa gruchotałyby szczęki. Swoimi aforyzmami uszkodził już nie jeden młody umysł nieumiejący zinterpretować tego, czego tak naprawdę nie da się zinterpretować. Jego myśli tak dobitne, a zarazem niesamowicie pokrętne, dają się odczytać na wiele sposobów. Czytając go dwa lata temu wydawało mi się, że docierałem do sedna myśli. Rok później, znajdowałem nowe dno. Teraz jeszcze inaczej na to patrzę. Piękne jest to, że można czytać Jego prace i za każdym razem jakoś inaczej je rozumieć. Nowego języka nie udało mu się stworzyć. Nie było takiej potrzeby. Ten język już istnieje. Jest to nasze codzienne milczenie. Te słowa gruchoczące szczęki są naszymi oczekiwaniami. Oczekiwaniami na słowa, których nigdy się nie doczekamy. Nic tak nie niszczy nas samych, jak pewne wyobrażenie, idealizacja.
Napisać książkę. O Hucie. Brudzie. Smrodzie. Alkoholizmie. O szczęściu. Miłości. Poezji. Wrzucić do jednego tygla panią sprzedającą maliny pod sklepem z profesorem dłubiącym w notatkach, w jakiejś przyszarzałej kawalerce. Pokazać dzielnicę taką jaka jest. Błoto. Dziury. Obszczane bramy. Parki. Alejki. Łąki. Osiedlowe krzyki tłumiące odgłosy Rachmaninowa dobiegające, gdzieś z jakiegoś okna. Przewodnik. Po barach. Pubach. Burdelach. Muzeach. Kościołach. Teatrach.
Nie stwarzać bohatera! Nie kreować świata. Nie dawać mu nic, ale też nic nie odbierać. Nie pisać o sensie życia, ani o jego braku. Nawet się nad tym nie zastanawiać! Nie planować. Budzić się rano i pisać, albo nie pisać. Powoli toczyć gówno i zobaczyć, co się do niego przyklei. Odrzucić moralizację. Pogrzebać etykę. Spuścić pointę w kiblu.
Życie jest zawsze jakimś sposobem życia. Uśmiercić bohatera. Powołać go na nowo do życia. I tak w kółko.  Wszyscy umieramy i rodzimy się wielokrotnie w ciągu jednego życia. Pozorna śmierć. Pozorne życie. Gruchotać szczęki milczeniem. Podpalać umysły słowami.

poniedziałek, 26 września 2011

Gen kloszardowatości, czyli ja i bezdomni

Nie pamiętam za dobrze, kiedy w moim życiu pojawili się kloszardzi – bezdomni, alkoholicy, zbieracze, ‘słoneczni bracia’. Pamiętam za to kilka sytuacji, które niesamowicie mnie zaskoczyły i pozwoliły zmienić nastawienie do tych ludzi. Nabrałem delikatnego dystansu do świata i do oceny ludzi.
Jakoś dwa lata temu, gdy podróżowałem stopem po Francji, głównie Alzacja, wylądowałem w małym miasteczku Villefranche-sur-Saone. Poszukiwałem pracy przy zbiorach winogron. Snując się tak z miejsca na miejsce, trafiłem do parku obok dworca kolejowego. Park ten był okupowany przez bezdomnych, którzy, tak jak i ja, chcieli zarobić trochę grosza na utrzymanie. Siedziałem i jadłem jakąś bagietkę z tuńczykiem z puszki – wtedy, nie mając za wiele pieniędzy, spożywałem jeden posiłek dziennie. Dużo wody i czasami na śniadanie, do kawy, jakieś płatki z owocami - na sucho. W pewnym momencie podszedł do mnie jakiś chłopek roztropek, ok. 30 lat, coś wymamrotał pod nosem. Odpowiedziałem, że ja ‘nie żele papą’ i żadne ąte petąte. Tylko angielski. No i przeszliśmy na angielski. Okazało się, że potrzebował mydła. Dostał pracę i idzie do socjalnego prysznica umyć się. Dałem mu mydło w płynie i ręcznik. Miałem dwa, więc jeden mogłem mu odstąpić. Na zawsze. I maszynkę do golenia, bo podczas wyjazdu nie miałem w zwyczaju się golić. Uradowany podziękował i poleciał pod prysznic. Po obiado-kolacji wziąłem się za czytanie dziennika Mertona („Bieg ku górze”). Po jakichś 20-30 minutach, wraca czysta chłopaczyna, żeby oddać mi mydło. Ku mojemu zaskoczeniu zaprosił mnie do swoich kolegów na jedzenie i wino. Przeniosłem swoje toboły do nowych znajomych. Ładnie się przywitałem. Kolejne zaskoczenie pojawiło się na mojej twarzy, gdy okazało się, że w dziesięcioosobowej grupie tylko jeden Marokańczyk nie zna angielskiego. Zostawiłem manatki i poszedłem do sklepu, bo głupio tak z pustymi rękoma przyjść. Kupiłem trzy wina, za trzy euro w sumie, i wróciłem do moich ‘słonecznych braci’.
Dowiedziałem się, że chłopaczek któremu pomogłem studiował kiedyś na uniwersytecie w Lyonie. Nie pamiętam już niestety co. Tak mu się jednak w życiu poukładało, że został bezdomnym. Innym przykładem był niewiele od niego starszy Serb, który wylądował we Francji po wojnie w Jugosławi, w której czynnie brał udział. Wtedy jeszcze nie znałem „Wędrowca cmentarnego” Grudzińskiego. Czytając to opowiadanie rok później, od razu przed moimi oczami pojawiła się twarz bezdomnego, którego historia była bardzo podobna, do historii bohatera tegoż opowiadania. We Francji poznał Brytyjczyka, który został jego bratem z wyboru. Zresztą siedział razem z nami przy winie. Byłem jedynym Polakiem w towarzystwie. Rozmawialiśmy tak jeszcze długo, po czym pożegnawszy się poszedłem spać na rampę rozładunkową przy dworcu.
Następnego dnia, gdy się obudziłem, chłopaki już siedzieli na trawniku i o czymś żywo dyskutowali. Przyszedłem się przywitać. Rozmawiali o Sartrze (sic!). Dołączyłem się do dyskusji. Po godzinie, chłopaki zaprosili mnie na darmowe śniadanie do stołówki socjalnej. Po tygodniu lichego żywienia zjadłem bułeczki z szynką, pomidorkiem, trochę twarożku. I kawę z mlekiem. Ucięliśmy sobie krótką sjestę wygrzewając się na trawie w parku. W porze obiadowej zadecydowałem, że muszę jednak wracać do domu, do moich przyjaciół. Podziękowałem za gościnę, pożegnałem się i jak stałem, tak ruszyłem na autostradę łapać stopa.
W tym roku też trafiłem do Villefranche, ale niestety nie spotkałem żadnego ze ‘słonecznych braci’. Grupa była spod Paryża, a sezon na winogrona miał zacząć się dopiero za miesiąc.
Innym przypadkiem ciekawego bezdomnego był starszy pan, którego poznałem na parkingu przy autostradzie w Niemczech. Podszedł do mnie uśmiechnięty. I ten też, gdy usłyszał, że znam tylko angielski, od razu zaczął płynną angielszczyzną zadawać standardowe pytania. Skąd jestem? Gdzie jadę? Czym się zajmuję w życiu? Miałem akurat przerwę obiadową w łapaniu stopa. Słońce świeciło niemiłosiernie, więc stwierdziłem, że z chęcią z kimś sobie porozmawiam. Od słowa do słowa pan zagadał mnie o Heideggera, bo znajdowaliśmy się blisko Heidelbergu. Kolejny bezdomny, nie dość, że mówiący po angielsku, to jeszcze coś tam na filozofii się zna! Okazało się, że ukończył studia humanistyczne, gdzieś tam pracował dłuższy czas. Nawet rodzinę założył. Niestety los tak chciał, że w pracy były cięcia i został zwolniony. Długi czas nie mógł znaleźć nowej pracy. Zaczął pić. Z dnia na dzień ciężej było dostać pracę, łatwiej za to zajrzeć do butelki. Odszedł od rodziny. Nie mógł patrzeć jak rani swoje dzieci i żonę. Wybrał życie ‘na zewnątrz’. Od kilku miesięcy nie pije. Nie prosił o pieniądze, tylko o papierosa. Więc zapaliliśmy jeszcze zanim się zebrałem w dalszą drogę.
Tydzień temu siedziałem pod Granitem w Zakopanem, czekając, aż otworzy się kawiarnia w Tygodniku Podhalańskim. Paliłem papierosa. Podszedł do mnie bezdomny z gipsem na ręce. Zapytał o papierosa. Dosiadł się obok. Miałem jeszcze 20-30 minut do otwarcia kawiarni, więc zagadałem co się stało, że ma gips. Okazało się, że wracał skądś pijany i spadł ze schodów. Kiedyś pracował w Zawoji, zresztą stamtąd pochodzi. Od sześciu lat w Zakopanem. Odszedł z domu, bo pił. Trójka dzieci. Jedna córka na medycynie, druga na prawie, chłopak w technikum budowlanym. Odszedł, bo nie mógł wytrzymać z teściową. Nie wytrzymywał też spojrzenia dzieci, gdy budził się rano i nie pamiętał, co robił dnia poprzedniego. Teraz też pije, ale łapie się jakichś dodatkowych robót na budowie, tzn. będzie znowu pracował na budowie jak wyleczy złamanie. Pożegnaliśmy się. Ja ruszyłem do kawiarni, on poszedł w swoją drogę.
Jakoś na drugim roku oglądałem z mamą polski film. Tytułu nie pamiętam, nawet dokładnie nie  pamiętam, o czym był ten film. Poza jednym drobnym szczegółem. Akcja toczyła się na Dworcu Centralnym w Warszawie. Jakiś grubszy pan z brodą chodził tam i z powrotem ciągnąc za sobą wózeczek. Co się więcej działo nie wiem. Pan ten, w filmie, był doktorem filozofii, który został bezdomnym. Mam dom, niby pracę też – lepsza taka niż żadna -, coś tam w życiu osiągnąłem, dużo zobaczyłem. Ale jak ukazują powyższe historie, nie mogę mieć pewności, że kiedyś nie zostanę bezdomnym. Tyle razy zdarzało mi się spać po parkach, dworcach, nawet za stacją benzynową, w krzakach, w te wakacje. Łapie dobry kontakt ze ‘słonecznymi braćmi’. Kto wie, co przyszłość przyniesie? Może rzucę to wszystko i gdzieś w jakimś parku, we Francji, czy w Hiszpanii osiądę na jakiś czas…

niedziela, 25 września 2011

Nocne zjawy

Jest głęboka, ciemna noc, gdy w amoku alkoholowym staram się dotrzeć do łóżka. Trzy metry. Niby niewiele, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Jak tylko próbuje podnieść się z krzesła, czuję, że nic nie czuję. Niby o to chodzi. Ale nie do końca. Miałem uśpić umysł, a nie nogi. I tak namierzam Północ. Gwiazdą Polarną jest poduszka, a Wielkim Wozem łóżko. Czas się nie liczy. Tylko upragniony cel, żeby nie zasnąć na krześle. Trwa to dłuższą chwilę, ale wreszcie upadam twarzą na poduszkę. Świat już się nie kręci jak kiedyś. Gdzieś w eter tylko wysyłam przez spierzchnięte wargi głuche dobranoc.
Dopiero pod opuszczonymi powiekami zaczyna się preludium szeptów, balet cieni. Im dalej w noc, tym bardziej cienie nabierają kolorów i kształtów, a szepty przeradzają się w słowa jakiejś piosenki. W świecie tym nie ma Boga. Poza tym jednym szczegółem nie różni się on niczym od naszego świata. Wartości nie są obiektywne, chociaż stałe. Każdy używa ich tak jak mu się podoba. Mimo tego, każdy do każdego się uśmiecha. Bo tak wypada. Nie ma żadnego nakazu. Trawa pachnie tak samo, słońce przygrzewa jak u nas w południe, nawet dziadki grają w szachy na swoich stałych miejscach. Idę jakąś ciemną ulicą, chyba na Kleparzu. Gdzieś kątem oka zauważam ją wchodzącą do szarej, odrapanej kamienicy. Słychać jak ktoś rygluje drewniane drzwi. Po chwili do moich uszu dobiega cichy, przerywany krzyk. Melodia świata zostaje przerwana, jakby Wielki DJ, którego przecież tutaj nie ma, zrobił ostry skrecz. Zrywam się do biegu. A raczej staram się zerwać, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Stoję w kałuży nie mogąc wyciągnąć z niej stóp. Jakby beton, tyle że przezroczysty. Krzyk pulsuje, już nie wiem czy na klatce, czy tylko w mojej głowie. Okiennice w kamienicy zamykają się z trzaskiem. Niewyraźne sylwetki chowają się za rogiem. Szarpie się z całych sił. Nic jednak nie mogę zrobić. Rękami ciągnę za nogawki. Dalej nic. Chwytam rynnę stojąca obok i próbuję się podciągnąć. Krzyk narasta, i ze zdwojoną dawką odbija się echem w mojej głowie. Szarpię coraz mocniej i …
… budzę się na podłodze zlany potem. Drgawki przechodzą przeze mnie jakbym był podłączony do źródła wysokiego napięcia. Teraz naprawdę nie mogę się podnieść. Łzy powoli ściekają na koszulę. Po nieokreślonym czasie skurcze puszczają. Z trudem wdrapuję się na lóżko. Na zegarku dochodzi 6. Wiem, że dzisiaj już nie zasnę. Nie chcę. Boję się. Otwieram pierwszą lepszą książkę, żeby jakoś uspokoić skołatane nerwy. Czekam aż otworzą sklep. Kupuję mleko. Gdzieś w podświadomości czuję, że wieczorem cała historia się powtórzy. Może w innej scenerii. Przy innej muzyce. Może w naszej rzeczywistości. Sny mają w sobie tyle realizmu, że trudno im nie wierzyć.

wtorek, 20 września 2011

Jeden dzień z nie-życia...

Budzisz się rano, nawet nie masz kaca. Kac odszedł w zapomnienie – przypominał o sobie przez pierwsze dwa, trzy dni. Robisz jakieś pożywne śniadanie. Grahamek, serek wiejski, pomidor, odrobina soli – bo dbasz, żeby nie mieć nadciśnienia -,  jakiś pieprz, no i szczypiorek wcześniej.  Do śniadania jakaś prasa: brytyjski guardian, słowackie sme, no i nasza Wyborcza. Czasami Dziennik Polski. Rzadziej już Times. Po przeczytaniu bzdur chcesz zrobić cos wartościowego, więc czytasz klasyków: Dostojewskiego, Kertesza, nawet Miłosz z jakimś wierszem się załapie na doczytanie.
Dochodzi południe. Czas na obiad. Musi być zupka. Bo bez zupki to obiad do dupki. Później może trochę ryżu, na masę, z czymś tam dla smaku – ponoć z groszkiem daje dużo białka i żelaza, więc sypniesz puszkę. Smaczne i zdrowe. Popołudniowe wiadomości sprawdzisz, żeby nie zgubić wątku. W Afryce dalej dzieci głodują, a o AIDS nikomu już się nie chce pisać. W Europie każdy boi się o swoją dupę, czasami ktoś kogoś zabije albo chociaż zgwałci. Genetyczna znieczulica pozwala ci filtrować te informacje i kwitować je stwierdzeniem ‘zdarza się’. Papierosów wypalonych do tej pory nie liczysz, ale od wczorajszego picia rzucasz. To jeszcze nie czas kiedy myślisz, że byś się napił czegoś mocniejszego. Jeszcze jesteś na etapie, że od dzisiaj nie pijesz. Że Twoje życie od dzisiaj będzie wyglądało inaczej. Pójdziesz pobiegać. Może nawet jakiś trening siłowy uskutecznisz. Oderwiesz natrętne myśli od alkoholu, ale nie od problemu. Wtedy myślisz najwięcej. Zwłaszcza podczas biegania. Przed prysznicem odpalisz papierosa, bo płuca za dużo powietrza złapały. Woda. Zbawienna..
Zbliża się wieczór. Ciemno, głucho wszędzie. Samotnie. Czasami tylko sąsiad zaklnie na swoją żonę, ale ona chyba to lubi, bo dalej z nim jest. Ludzie już tak mają, czasami potrzebują dostać srogi, mentalny wpierdol – wtedy czują, że żyją. Tacy już chyba jesteśmy. Dobro schowało się w książkach, których nikt już nie czyta. Wychodzisz wieczorem na spacer.  Relaks. Odpoczynek. Widzisz kloszardów, których się boisz. A to zwykli ludzie. Tacy jak Ty. Szukają Boga na dnie butelki. Wracając do domu czujesz nieodpartą pokusę zajrzeć do zamrażarki, gdzie czeka ona. Nie ta, o której myślisz cały dzień. Ale ta, która pozwoli Ci zasnąć.
Najgorsze są wieczory. Samotność. Cisza. Bezwzględność świata. Po pewnym czasie – odmierzanym klepsydrą butelkową – dochodzisz do stanu śpiocha. Jest 3 w nocy. Zmęczenie, a nie alkohol, każą Ci iść spać, żebyś rano zjadł śniadanie. Wszystkie nocne zwidy i wizje opiszesz jak wytrzeźwiejesz…

poniedziałek, 19 września 2011

Jak i dlaczego umarłem?

Z radością podajemy do informacji, że parę dni temu – dokładnej daty nie znamy, ale jak i sama osoba, tak też data jest nieistotna - odszedł na wieczną posługę piekielną Zadumek Chmielny. Wiek bliżej nieokreślony, z twarzy i brzucha około 60, duchem i intelektem wciąż 15. Synowie i córki nieznani, ale może gdzieś znajdzie się jakiś zamrożony słoiczek z wiązką genów. Do wzięcia za darmo. Żony brak, mimo że coś tam, gdzieś tam, kiedyś tam się kręciło obok, ale niewytrzymało.
Do osiągnięć życiowych, wiele zaliczyć nie można, bo nic mu nie wyszło. Tytuł technika mechanika samochodowego otrzymał za pracę i film o rowerach. W samochodzie umie wymienić wycieraczkę – do butów. Już w czwartej klasie technikum odstawił na bok przedmioty techniczne, na rzecz bardziej dochodowej analizy literatury, z filozofią na czele. Mniej więcej w tym okresie na wieczną posługę Pańską odeszła jego siostra. Z bardzo dobrą maturą z języka polskiego, i nieco słabszą z matematyki wszystkie uczelnie stały przed nim otworem. Wszystkie poza Instytutem Polonistyki na UJ, bo tam technika nie potrzebowali. Za to na Papieskiej Akademii Teologicznej, Wydział Filozofii przywitał go z otwartymi rękami. Kariera poczatkującego filozofa przebiegała chwiejnie, czasami nawet bardzo chwiejnie – zwłaszcza w okresie Juwenaliów. Na trzecim roku na posługę Pańską odszedł jego ojciec. Zaowocowało to w pierwsze i ostatnie spotkanie z przyrodnim bratem. Na roku czwartym zakończył trzyletni związek, co znowuż zaowocowało zwiększeniem wydajności alkoholowo-naukowej, czego wynikiem było pobierane stypendium naukowe na roku piątym. Całe 220 pln. Nawet na książki nie wystarczało, więc trzeba było ograniczyć spożywanie alkoholu. Po sześciu latach przy drugim podejściu uzyskał ‘upragniony’ tytuł magistra. Ostatnimi czasy przedmiotem jego zainteresowań stała się analiza możliwości samobójstwa, jako myśli podtrzymującej przy życiu.
Przyczyna śmierci jest nieznana. Środowiska zbliżone do denata rozpatrują szereg możliwości, od przepicia alkoholem, po metafizyczną niewydolność układu krążeniowego z epicentrum w sercu. Biegli nie odrzucają możliwości połączenia tych dwóch przyczyn. Wszyscy zgodnie odrzucają możliwość samobójstwa, biorąc pod uwagę fakt, który miał miejsce, gdy nieboszczyk miał jeszcze faktyczne, metrykalne lat 15. Na fakt ten składa się uratowanie bliskiej osoby, po dokonaniu próby samobójczej. Od tamtego czasu życie stało się najważniejsze.
Uroczystości pogrzebowych nie będzie, bo po co?

wtorek, 26 lipca 2011

Ona, której nie ma...

Świder korkociągu wbił się miękko w gumowy zatykacz do wina, który plebejusze z namaszczeniem nazywają korkiem. A z korkiem ma tyle wspólnego, co plastykowy kubek z kieliszkiem. Za pomocą sprytnej dźwigni podważyłem ten ‘korek’. Pokój wypełnił aromat przetworów owocowych z okolic Tymbarku. Nie chcąc zużywać wody na zbędne mycie kieliszków, postanowiłem napić się z butelki. Ochrona środowiska przede wszystkim! Przyjaciel mój nazwałby to żulernią. Ja wolę określenie: inna kultura picia. Tak też, jak powiadają znawcy, najpierw nozdrzami trzeba chłonąć każdą nutkę aromatu, aby później delikatnym łyczkiem rozprowadzić płyn po ściankach policzków, po podniebieniu, a przede wszystkim po wrażliwym na smaki języku, aby nie utracić nic ze szlachetnego napoju. Jak rasowy degustator od razu wyczułem w bukiecie, najwspanialsze polskie jabłka, potocznie zwane psiakami, które znajdziesz w sadach całej Polski. Mnie akurat przypadły te, rzekomo, z południowej części naszego wspaniałego kraju. Tuż za jabłkiem moje nieomylne podniebienie smakosza wyczuło delikatną nutkę mięty, rosnącej na łące przydrożnej o niskim natężeniu ruchu. Gdzieś tam w zakamarkach kubeczków smakowych, wyczułem trzeci ze smaków, aczkolwiek nie od razu wiedziałem, co to jest. Jednakże przypomniałem sobie, że do każdego wina dodawane jest trochę siarki, żeby się nie psuło, czy coś. Polska to bogaty kraj! U nas tego szlachetnego składnika nie oszczędza się, jak to bywa w krajach południowo-zachodniej Europy. Wina mają być trwałe, więc się leje troszkę więcej…mimo to znikają ze sklepowych półek w oka mgnieniu.
Wystarczy tej ceremonialnej, niemalże religijnej, degustacji. Czas przejść do rzeczy. Pierwszy większy haust, żeby wreszcie zrobiło się trochę cieplej, bo wieczór chłodny i ręce troszkę drżą. Najszlachetniejszy z najszlachetniejszych płynów powoli wypełnił żołądek przyjemnym ciepłem. Lewa ręka przestała drżeć, krople potu, wcześniej tak cisnące się na czoło, jakby na chwilę wyhamowały. Jeszcze jeden łyczek, dla oswobodzenia prawej ręki i osuszenia, wciąż, wilgotnego karku. Przed trzecim łykiem chwile się zawahałem, bo wtedy zawsze przychodzi Ona, a nie wiem, czy dzisiaj jestem gotowy na spotkanie. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie wieczoru bez niej. Gdzieś tam na dnie resztek świadomości, odnajduję ledwo tlący się neon informujący mnie, że tak na prawdę jej nie ma. Może tak, a może nie. Czasami sam się w tym gubię. Nie ma co zwlekać, bo jeszcze się obrazi i nie przyjdzie. W momencie, gdy ostatnia kropla spłynęła do żołądka, usłyszałem delikatne pukanie w okno balkonowe. Nie wiem, dlaczego nigdy nie chce wejść do środka. Ostatnio ustawiłem nawet drugie krzesło, żebyśmy obydwoje mogli wygodnie usiąść. Balkon, co prawda mały, ale jakoś się mieścimy.
Jak zwykle przywitała mnie ciepłym uśmiechem i wzrokiem wskazała krzesło, żebym usiadł naprzeciwko. Nigdy nie siada na moich kolanach. Zaczynamy rozmowę. To znaczy ja mówię. Ona zawsze milczy i tylko z błysku w jej oczach widzę, że uważnie słucha. Opowiadam jak minął mi dzień, że byłem w mieście na kawie, że coś tam poczytałem, że dzisiaj też miałem ćwiczyć, ale w sklepie, gdy kupowałem zdrową żywność za pół ceny, na wyprzedaży zauważyłem na dolnej półce w szklanej butelce przetwory owocowe w dobrej cenie. Coś tam się niby poruszałem, ale nie za wiele, bo płuca ostatnio słabe i nie chce ich nadwyrężać niepotrzebnym wysiłkiem. Czasami swoje opowieści troszkę koloryzuję, jak każdy. Ale Ona dobrze wie, że nie jestem rycerzem w lśniącej zbroi na białym rumaku. Co najwyżej marnym, niedogolonym chłopem w przykrótkich spodniach na wychudzonym mule. Ale nigdy nie daje mi tego odczuć! Obdarowuje mnie tym wszystkorozumiejącym uśmiechem i prosi wzrokiem, abym kontynuował.
Zaschło mi trochę w ustach, a witaminy i minerały trzeba uzupełnić, więc zamaszystym ruchem ręki – już nie drżącej! – wziąłem solidnego łyka, żeby niepotrzebnie opowieści nie przerywać. Teraz przeszliśmy do tego, co zamierzam jutro – plany na dłuższy okres życia nigdy nie były moją mocną stroną. Powiedziałem, że – tym razem na pewno - pójdę z samego rana do pośredniaka i ustawię się w kolejce, aby zająć dobre miejsce. Tak, żebym zdążył zanim rozdadzą, co lepsze miejsca pracy. W jej oku pojawiła się łza niedowierzania. Z wszystkich tych naszych rozmów nauczyłem się, jak odczytywać różne rodzaje łez. Tych szczęśliwych, tych smutnych, tych niedowierzających, ale skrywających jakąś nadzieję… Ta dzisiejsza nie zawierała elementu nadziei. Wiedziałem, że w moje zapewnienia nie uwierzy, więc postanowiłem wziąć kolejnego łyka i zmienić temat. Zapytałem dlaczego już nie przychodzi do mnie w snach, tylko tu, na balkon. Przymrużyła lekko oczy. Widać nie chciała na ten temat rozmawiać. Zapytałem, więc czy mogę przynieść koc i położyć się obok niej. Mrugnęła miękko, potwierdzająco powiekami.
Spanie na balkonie nie jest takie złe. Może trochę nie wygodnie na krześle i czasami koc podwieje, ale za to przy niej. Nic, że czasami nowohucka młodzież, jak zapije różnej maści alkoholi, to lubi pośpiewać. Widać wszyscy w tym kraju mają talent, ale nie każdy od razu pcha się do telewizji. Czasami też sąsiad na parterze, lekko podniesionym głosem rzuci kilkoma epitetami w stronę żony przed snem. Ale, tak poza tym, wszystko jest w porządku. Jeszcze ostatni łyczek na dobry i kolorowy sen.
O świcie poczułem ciepły powiew na swojej szyi. Pomyślałem, że to ona jeszcze pod odejściem przygląda mi się nie chcąc mnie budzić. Nie otwierałem oczu. Coś wilgotnego musnęło mój policzek. Pewnie to jej wilgotne, poziomkowe usta dają mi buziaka pożegnalnego. Uniosłem lekko prawą powiekę, żeby się pożegnać, ale jej już nie było. Ta wilgoć to krople wody. Sąsiadka z góry podlewała kwiatki. Czas zaparzyć kawę, zapalić papierosa i korzystając z wczesnej pory ustawić się w kolejce do pośredniaka. Może następnym razem wejdzie do domu?

sobota, 16 lipca 2011

Tour de France...

Wczoraj snulem się od domu do domu, niczym obwoźny sprzedawca odkurzaczy, pytając czy nie potrzeba rąk do roboty w polu. Jako, że wiekszość wakacji spędzalem u cioci na wsi, to i do pracy na roli przywykłem. Jak trzeba to krowę wydoję, jaja pozbieram, gnój rozrzucę. Ale też i ziemniaczków nakopię, trawę kosą przytnę, siano na wóz załaduję, bo i widłami sie poslugiwać umiem. Nie wiedzieć czemu, oni tutaj takich rzeczy nie potrzebują. Jedyne, co uslyszałem to, że mogę wpaść jakoś za miesiąc pozbierać winogrona, ale za miesiąc to, oni mnie mogą pocałować, bo nie będę tu czekał miesiąca, a jeździć tam i z powrotem też nie zamierzam. I vice versacze, teraz ja mogę ich pocałować w dupę, bo roboty nie ma i cześć!

 Jak cześć, to cześć, zebrałem dupę i jadę gdzie indziej zapytać, ale wszędzie to samo. Ok 16 zrobilem sobie przerwę, bo słońce niemilosiernie napieralo. Położyłem sie na łące i zaczałem czytać książkę Shutego "Ruchy" - na marginesie: Strachota ciagle czekam na nową książkę (utknęła u wydawcy?). Niepotrzebnie zdejmowałem koszulkę, bo wieczorem, gdy znalazłem sobie najidealniejsze z najidealniejszych miejsc do spania, okazało, się ze dzisiaj tylko leżakowanie na plecach. Brzuch czerwony, ryj już nawet nie z przepicia - nie piłem alkoholu od dwóch dni (sic!), istny detoks- co właśnie od slońca świeci świńskim różem. Ale wracając do miejsca, było to w jakiejś miejscowości po Lyonem, za samoobsługową stacją benzynową, w jakichś krzakach. Tak też z prawej miałem stację benzynową, na ktorą co chwile przyjeżdżał jakiś skuter i budzil mnie bzyczeniem silnika. Natomiast z mojej lewej strony była autostrada, ale to jakieś 70 m, drzewa nawet wygłuszały ten hałaś, zresztą przywyknąłem już. Zza autostrady dobiegała głośna muzyka, w końcu wczoraj był piatek, więc impreza pelną parą. Także kimalem na jedno oko i tak też dla odmiany budzik nastawiłem na 5;30, ale wczesniej nadjechała cysterna, aby uzupełnić paliwo w zbiornikach, no i zgadnijcie co? Tak! Obudzila mnie o 5, widać za dlugo spałem...

Na śniadanie kilka kromek suchego chleba, serek się skończyl wczoraj, a sklepy zamkniete. Drugie śniadanie to czarna kawa i wi-fi. Podczas powrotu do Lyonu udalo mi się w jakims sklepiku zakupić bagietkę i dwie puszki rawioli, jedną zjadlem na miejscu, a drugą już w Lyonie w parku, gdzie siedzialem ze starszyzną, mocną starszyzną miasta i dokarmialem gołębie...ok oni karmili golebie, ja jadlem i oglądalem Ally McBeal, musiałem przesiedziec największe słońce w parku, bo dzisiaj mam problemy z noszeniem plecaka przez wczorajsze opalanie...Ok 17 wylądowałem w centrum miasta, siedzę teraz w McDonaldzie - zaraz atak na łazienkę, bo trzeba gdzieś wziąż prysznic. chociaż juz coś zaczęło za oknem kropić, ale znalazlem nocleg pod schodami z panoramą na starówkę! Teraz tylko trzeba się wdrapać z powrotem na jedno ze wzgórz otaczających Lyon...Jutro o 8 wyjeżdżam razem z orkiestrą Alberta do Baden-Baden, a stamtąd znowu do Karlsruhe...

buziaczki :*

piątek, 15 lipca 2011

Hotel 'zacisze'

Jeżeli dzisiaj jest piątek, to w czwartek wstalem o 5;30, wzialem prysznic i zorientowalem się, że rzeczy, które wczoraj, tj. w srode, wyprałem, nie wyschły... spakowalem, co mialem, wypilem kawę i ruszyłem wraz z Alberte do Jasushiego, który mial nas zawieźć do Baden-Baden, gdzie czekał na nas autobus orkiestrowy do Lyonu. Nie wszystkim muzykom podobało się to, że jadę z nimi, ale nawet nie dawali znać za bardzo, że im przeszkadzam. W drodze była kolejna kawa i jakaś drożdżowka. Troche się posprzeczalem z albertem na temat pojęć dotyczących wiedzy i przypuszczeń (mniemań), jak zwykle wyszedlem na dupka, bo na siłę broniłem swoich racji...dla odmiany. W międzyczasie zacząłem czytać Podroże z Herodotem Kapuścińskiego - Albert leci w listopadzie do Indii, więc o czym innym mógłby mieć książkę? ;-) Podczas postoju w Bezansą (inaczej się to pisze, ale nie wiem jak te francuskie znaczki się tu zamieszcza ;-) rozegraliśmy na parkingu międzynarodowy mecz piłki nożnej. Kilka Tirów obiliśmy, ale piłka nie byla zbytnio napompowana, więc uskodzeń wielkich nie pozostawiliśmy ;-)

Do Lyonu dotarliśmy ok 16, orkiestra zapakowała się do pokoi, a ja czekałem na Alberta, żeby razem zwiedzić jeszcze miasto. Po chwili albert wyszedł i powiedział zebym nic nie mówil, tylko dał mu plecak... wziąl i poszedł z nim do hotelu. Okazało się, że menager dal ciche przyzwolenie żebym nocował u Alberta, ale tak żeby nikt z hotelu, ani z orkiestry o tym nie wiedział. Początkowo wszystko bylo w porządku, więc poszliśmy na miasto. Centrum trąci syfem, nieładem, remontami i ogólnie do dupy z taką robotą. Ale Lyon otaczają wzgórza na których usytuowano ładne kamieniczki, i jakąś katedrę, więc postanowliśmy ruszyć nasze dupy i wspiąć się do góry. tu już było ładniej. Wąskie uliczki, bujna roślinność, babcie na ławkach i stare kamienice, a w przykamienicznych ogrodkach francuzi popijający winko, albo kawkę. Z góry piekna panorama Lyonu !!! Jakby powiedział Albert, pała mięknie i staje w poprzek, ale nie powiedział, więc ja pozwolilem sobie przytoczyć jego myśli. Aaaaa odnośnie alberta to jakos od tygodnia molestuje mnie żebym oglądał motory, stodwudziestkipiątki, bo on sobie jakiś kupi z Kasią w Madrycie. I wszystko byloby w porządku, ale tu jest od groma motorów, skuterów i prawie przykażdym musieliśmy sie zatrzymać ;-) Ale, ale! już prawie decyzja zapadła, ktory model kupi, więc jest gitarra. O zwiedzaniu więcej mi  się nie chce pisać, prrzyjedziecie to zobaczycie sami, a jak nie to poczytajcie sobie na jakiejś stronie ;-)

Ok 21 wziałem prysznic w hotelu i postanowilem, że jednak nie będę tu spał... za wygodnie mi się ostatnio podrożuje, a przecież nie o to chodzi. Poinformowalem o tym alberta, który nie ukrywal swojego niezadowolenia, ale jak ja sobie wbije cos do głowy to zapomnijcie, że sobie to szybko wybiję. dostałem od Albercika prowiant na drogę, zawinął go z autobusu orkiestry,: bochenek chleba, dwie kanapki z serem i salami butelkę wody, puszkę coca-coli, no i oczywiście browarka do kolacji. SomSiad odprowadził mnie kawalek do góry, po czym się pożegnaliśmy i ugadaliśmy na kolejne spotkanie w Karlsruhe, jak tam dotrę, a kiedy to będzie, tego nikt nie wie...ale dotrę, to tylko 500 km, gdzies na północny-wschód...

Kręcilem się tak po ciemku, z tym wielkim plecakiem, uliczkami Lyonu, podążając za drogowskazami na autostradę w kierunku Paryża...w mieście co chwilę ktos odpalal petardy i sztuczne ognie - jakieś narodowe świeto wczoraj było. Ok 23 doszedłem do zjazdu na autostradę, ktory wcale mi się nie podoba, bo ciężko tu będzie złapać stopa..a zjazd jest w mieście, więc z noclegiem też nienajfajniej. No ale tuż obok drogi, ok 30 metrów od autostrady i 30 metrów od novotelu z drugiej strony, byla taka dziwna konstrukcja obrosnięta dookoła drzewami, a jak sie podeszło bliżej to i nawet bramka była, więc ja górą z tym plecakiem i już jestem w domu. Bramka taka do połowy uda więc luzik. Hotel niepłatny, niestrzeżony, ale ogrodzony. Ułozylem sobie posłanie, zjadłem kolację i po 24 poszedłem spać... i tyle by było z ideałów. z czasem zorientowalem się, że pod lekką warstwą ziemi jest jakaś metalowa krata, na calym obiekcie, i leżenie w jednej pozycji jest gorsze niż spanie na betonie. Twardo jak cholera! Samochody na autostradzie nawet nie przeszkadzaly, ale przez tą podłogę budziłem się co godzinę żeby zmienić pozycję. Wstałem o 5;30, cały obolały - przydałby się masaż. Ruszyłem na zwiedzanie okolicy, a raczej na poszukiwanie McDonalda, żeby się umyć i może jakąś kupę przed podróżą zrobić. okazało się, że jest Mc, ale otwarty od 10...a neta włączają razem z otwarciem 'restauracji'... więc poszedłem zwiedzać miasteczko dalej. Ok 8 przechodząc znowu obok Maca zobaczylem, że ktoś sie w środku krząta i okazało się, że ten ktoś odpalil neta!!!

Poszedlem kupić papierosy. W środku wysoka piekna blondynka, lat trochę powyzej trzydziestu, więc ja:
- Bonzur madam. du ju spik inglisz?
- Jes aj du. Łer ar ju from.
- Ajm from Poland - odpowiedziałem z dumą.
- No to może byśmy tak po polsku pogadali - no szczena mi opadła poniżej lewego jaja, ale czego ja się mgłem spodziewać, piekna blondynka we Francji to musi być polka.

Po zakupie papierosów i krotkiej rozmowie w trafice wrociłem, do Maca, żeby odpowiedzieć na listy moich wiernych fanów, a także na małą kawkę i z dawien, dawna wyczekiwaną kupę... otwierają za 5 minut!!!!

Później ruszam w stronę Villefranche, czy jakoś tak ... spałem tam na dworcu 3 lata temu, więc może spotkam znajomych bezdomnych ;-)

buziaczki, papatki i do usłyszenia jakoś później - może jutro, albo pojutrze?

niedziela, 10 lipca 2011

Nieprzystosowani...

Nieprzystosowani…
         Usiadłem w parku, pod drzewem. Odpalając kolejnego papierosa poczułem, jak słony smak łez zostaje zduszony tytoniowym dymem. Cały dzień w mieście panował zaduch. Park przecinała rzeczka do kolan, nie głębiej. Dzięki niej powietrze było troszkę lżejsze. Ciśnienie rozsadzało mi mózg. Nie tylko ze względu na temperaturę i te wszystkie paskale wiszące w powietrzu, ale też ze względu na myśli, które nie wiedzieć czemu, chciały poruszać się w poprzek zwojów, na przekór wszelkiej logice. Życie, według racjonalnych praw, jakimi jesteśmy obarczeni przez społeczeństwo, dawno straciło dla mnie na wartości. Ludzie, niby naturalnie, szukają oparcia w stałości. Kiedy świat nie jest stały! Rzeczywistość pędzi na oślep, co chwilę regulowana, niczym rzeka, przez kolejne prawa i obowiązki. Jedynym naszym obowiązkiem zdaje się być życie. Obowiązek niezbywalny, z którym niektórzy walczą na różne sposoby, popadając w najróżniejsze nałogi, niejednokrotnie nie zauważając ich. Alkoholizm, uzależnienie od papierosów, kawy czy też seksu, są akurat najmniej groźne, ale dobrze spełniają rolę strachów na wróble. Największym zagrożeniem wydaje się być uzależnienie od drugiej osoby, albo od kilku osób, albo nawet od roszczeniowego społeczeństwa.
         Otworzyłem butelkę wina, aby chociaż na chwilę zniwelować smak goryczy wypełniający usta. Z czasem, karmazynowym płynem, usunę gorycz zalegająca w sercu, albo gdzieś tam obok szyszynki. Może nawet uda mi się zapomnieć, o tym wstrętnym obowiązku życia, którego kiedyś byłem największym adoratorem. Może śmierć nie jest taka zła. Może wrócę kiedyś, jako ten królik-kopulator, który właśnie obok mnie beztrosko kica za samicami rozrzuconymi po całym parku. A może wrócę, jako nietoperz, i będę w stanie wykorzystać jakoś te wszystkie bezsenne noce spędzone nad książkami zakrapianymi procentami. Albo po prostu nie wrócę, i też nic się nie stanie. Bo kim ja, kurwa, jestem? Odpadem ewolucji. Nieprzystosowanym do życia w konsumpcyjnym społeczeństwie, które swego czasu utrzymywało mnie z renty po ojcu, albo ze stypendium, niby naukowego, które nawet nie wystarczało na kilka książek miesięcznie. Darwin dawno przewróciłby się w grobie, gdyby widział takie stworzenie jak ja, i wielu mi podobnych, chodzących swobodnie po ulicach. Ale niech śpi spokojnie, według jego teorii nie przedłużymy gatunku i kiedyś znikniemy z horyzontu racjonalnego społeczeństwa. Zawód? Chyba tylko miłosny, a tak poza tym zbieracz ciężkich wspomnień, których nie sprzeda się na żadnym złomowisku. Jedynym płatnikiem staje się wątroba. Zapisuje wszystkie problemy w kajeciku, aby przedwcześnie przejść na emeryturę. Nawet jak dostaniesz coś na kreskę, to z czasem ona się upomni o swoje. Chyba, że na chwilę przyśnie i już się nie obudzi. Tak też się zdarza.
         Gdzieś za miastem zaczęło się błyskać. Skondensowane powietrze, z chirurgiczną precyzją, przeciął piorun. Króliki gdzieś zniknęły. Do parku wkroczył z dużą prędkością zimny wiatr w towarzystwie lekkiej mżawki. Ludzie, kręcący się tu i ówdzie, zaczęli uciekać do domów – tak im rozum nakazuje. A mi było wygodnie pod drzewem, więc postanowiłem zostać jeszcze chwilę. Bo co? Że deszcz? Że nie można siedzieć dalej w parku, bo się zmoknie? No tak, nie jesteśmy już dziećmi. Bo jakbyśmy byli, to dalej byśmy siedzieli i nie martwili się o mokre ubrania. A deszcz niesie ze sobą spokój. Daje chwilę orzeźwienia. Burza i strach przed piorunami są naturalne, ale racjonalny świat i z tym sobie poradził. Usadził ludzi w domach z drutem obronnym, ciągnącym się od dachu po piwnice. Aby tylko człowiek się nie bał, bo strach jest oznaką słabości. A kto w dzisiejszym świecie może pozwolić sobie na słabość? Strach jest oznaką słabości, łzy są oznaką słabości. Dlatego tłamsimy to w środku, strosząc nasze emocjonalne piórka, niczym koguty gotowe do walki, aby tylko nic z tego, co naturalnie w nas prawdziwe nie wyszło na zewnątrz. Bo jakby to wyglądało wśród innych samców? Wyszlibyśmy na cioty, które nawet nie są w stanie strzelić sobie w łeb, a powinny. Bo świat nie potrzebuje nieprzystosowanych…

sobota, 9 lipca 2011

Dredy na drodze i król autostopu.

W Bruhsal na stacji benzynowej odpaliłem papierosa i usiadłem na ławeczce. Godzina 21. Słońce powoli zaczęło znikać za horyzontem. Delikatna mżawka orzeźwiła powietrze na tyle, że dało się swobodnie oddychać – nie lubię zaduchu. Udałem się na koniec parkingu – łapałem na nim już wielokrotnie stopa, czy to jadąc do Alberta, czy też zmierzając do Francji -, aby ustawić się z plecakiem w kierunku Karlsruhe. O tej porze ruch jest zdecydowanie mniejszy, ja nie miałem karteczki z napisem dokąd jadę, a było to zaledwie 20 kilometrów, więc ciężko było kogoś zatrzymać. Po półgodzinie odpaliłem kolejnego papierosa. Panował delikatny półmrok, tylko światło latarni oświetlało moją zarośniętą gębę. Zacząłem rozważa opcję noclegu, gdzieś w okolicznych krzakach. W pewnym momencie poczułem na swoim ramieniu czyjąś rękę i usłyszałem delikatny, damski głos, zapytowujący się mnie coś po niemiecku. Odwróciłem się i w jednym momencie zapomniałem języka w gębie. Na chwilę mnie wmurowało. Oto przede mną stała najpiękniejsza autostopowiczka jaką kiedykolwiek miałem okazję spotkać na swojej krętej drodze podróżnika. Dziewczyna mojego wzrostu, waga około 50 kg., szatynka o zielonkawych oczach. Włosy do pasa, gdzieniegdzie upstrzone luźnymi dredami. Uśmiech zniewalająco sympatyczny. Jak rażony piorunem stałem tak chwilę i przyglądałem się jej ślicznej twarzy. Chyba wzięła mnie za opóźnionego w rozwoju, bo ponowiła pytanie z dziwnym grymasem na twarzy. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Otrząsnąłem się z szoku i odpowiedziałem, że nie znam niemieckiego, niestety tylko angielski. Po czym ona przeszła zupełnie płynnie na angielski i zapytała dokąd jadę, skąd jestem, itd. Dowiedziałem się od niej, że jest anarchistką z Bazylei. Żyje w poligamicznym związku – związkach? -, ponieważ nie uznaje monogamii. Na pierwszy rzut oka (ucha?), można było odebrać to, jako zachętę do czegoś więcej, niż tylko wspólnej rozmowy. Ja jestem niestety monogamistą. Doradziła mi żebym poszedł na stację i poprosił o kartonik, żeby napisać nazwę miejscowości, co znacznie ułatwi mi dotarcie do zamierzonego celu. Po czym zaproponowała, że jednak pójdzie ze mną, ponieważ to ona zna ten dziwny język i łatwiej będzie załatwić jakiś karton dla mnie.
Podeszliśmy do restauracji i dostaliśmy to, po co przyszliśmy. Gdy zacząłem pisać nazwę miejscowości podszedł do nas jakiś facet, który za wszelka cenę chciał sprzedać nam jakiś kiczowaty obrazek. Ja po niemiecku nie rozumiałem ani słowa, a poza tym miałem głęboko w dupie to, co chciał nam wcisnąć. Ona z nim chwilę rozmawiała, po czym nagle odezwał się do mnie. Wytłumaczyłem, że ja tylko po angielsku, ale on nie znał języka. Gdy ustalaliśmy jakie znamy języki, on nagle odezwał się do mnie po polsku… Okazało się, że jest z Rybnika i mieszka w Niemczech od 15 lat. Pracuje w jakiejś firmie energetycznej, obrazek  sprzedaje, żeby zjeść gdzieś dalej na trasie jakiś bigos, czy coś. Ja powiedziałem, że nie mam kasy na takie badziewia, a poza tym w moim plecaku nie ma na to miejsca. Dogadaliśmy się, że zabierze mnie do Alberta i spróbuje jemu wcisnąć ten szajs. Uprzedziłem o tym smsowo SomSiada i powiedziałem, żeby za nic w świecie nawet nie próbował tego kupić. Polak z Rybnika pomęczył piękną autostopowiczkę, żeby może ona komuś spróbowała to wcisnąć. Było mi strasznie głupio, że mój rodak zachowuje się na stacji benzynowej jak jakiś rumun, który chce Ci wcisnąć za wszelka cenę kawałek gówna zapakowanego w folię. Ale nie udało się. Zebraliśmy się z restauracji do samochodu. Gdy wychodziłem rzuciłem jej przepraszające spojrzenie i życzyłem udanej podróży. Było już po 22. Gdy ruszaliśmy z parkingu zauważyłem, że mi macha i pokazuje, iż udało jej się dogadać z jakimiś Niemcami, żeby zabrali ją gdzieś dalej. Nie dziwie się, że zgodzili się – który facet odmówiłby takiej  nieziemskiej dziewczynie? Nawet nie zapytałem jak ma na imię.
W drodze do Karlsruhe dogadałem się, że rybniczanin rzuci mnie pod same drzwi do Alberta – już drugi raz podwożą mnie pod samą klatkę! Albert zszedł na dół i zaczęły się targi. Odmówił zakupu obrazu, ale za to wziął żarówkę energooszczędną. Polaczek próbował mu sprzedać jeszcze czujnik dymu, jakiś alarm, latarkę, i co tam jeszcze miał, ale odmówiliśmy i pożegnawszy się ruszyliśmy po schodach na górę.
Ja zjadłem szybką kolację, wziąłem prysznic i zasiedliśmy do rozmów przy kasztelanie, gorzkiej z miętą i amaretto. Alkohol rozluźnił mięśnie i przeniósł nas do słodkiej krainy snu około trzeciej w nocy.

piątek, 8 lipca 2011

Jak, prawie, zginąłem z rąk rumuńskiego Tajboksera...

Maciek wysadził mnie na stacji benzynowej jakieś 300 km od Karlsruhe, nie bardzo wiem gdzie, ale miałem jechać na południe tą drogą. Na stacji zjadłem obiadek, sałatkę ziemniaczaną zagryzając parówkami, a na deser  był papieros. Wyszedłem na zjazd na autostradę i stałem tam ok. 30 minut - pojawił się pierwszy kryzys: nie chce mi się już jeździć stopem, mimo, że jeszcze nie zacząłem...Usiadłem znowu na ławeczce, żeby zapalić kolejnego papierosa. Po chwili przysiadł się do mnie jakiś dziadek i zaczął zagadywać - na szczęście znał angielski! Mówił, że był dwa lata temu w Polsce i oczywiście odwiedził Kraków. Po czym krótka rozmowa o podróżach autostopem, że on pamięta lata 70-te kiedy na ulicach, autostradach dużo ludzi jeździło w ten sposób po świecie, a teraz to jak wymarły zawód. Jeszcze w krajach gorzej rozwiniętych praktykuje się taki rodzaj transportu. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i ja poszedłem na stację benzynową szukać kogoś, kto zabrałby mnie chociaż na kolejną stację, bo ta już mi się znudziła...

Po kilku minutach zatrzymał się jakiś koleś w garniturze w Mercedesie C180, powiedział, że może podrzucić mnie do Frankfurtu. Uśmiech zawitał na mojej twarzy, bo to połowa trasy, a już było po 17...Mercedesik mknął po autostradzie z średnią prędkością 200 km/h. Standardowa rozmowa o tym czym się zajmuję, czyli o życiu z dnia na dzień, o tym, że prawie skończyłem już filozofię, o tym, że jestem podzielony na dwie części, jedną którą powinna pozostać w Krakowie, bo nagle okazuje się, że niby ma po co. I drugą, tą racjonalną, która kazała mi wyjechać i szukać pracy... Jak pewnie się domyślacie tej drugiej nie lubię za bardzo...Okazało się, że jego syn ma podobnie. Studiuje etnologię, według ojca też kierunek bez przyszłości. Ojciec pracuje w firmie energetycznej, dojeżdża do pracy 350 km w poniedziałek rano i wraca w czwartek wieczorem...A syn lata do Afryki, bada rożne plemiona i społeczności zamieszkujące najróżniejsze tereny, ale na szczęście robi kurs pedagogiczny, więc ma perspektywę zostania nauczycielem. Za rok kończy studia, ma jeszcze czas na myślenie o przyszłości. Przyjacielski Niemiec, tacy też są(!),  powiedział mi, dlaczego ludzie teraz tak niechętnie biorą autostopowiczów. Historia jak wszędzie, zdarzały się napady i rozboje, kradzieże i gwałty. Ale jak on pamięta, w latach 80-tych, autostopowiczów było najwięcej na drogach. Teraz dzieci dostają samochody za zdaną maturę, za dostanie się na studia, za wyrwanie ostatniego mleczaka, jeszcze trochę i będą dostawały na komunię ... Przez to omija je niesamowita przygoda, jaką jest podróż autostopem, życie w niepewności, a tak naprawdę nauka zaradności i jakiegoś szerszego otwarcia interpersonalnego na nieznane osoby. Wysadził mnie na stacji benzynowej we Frankfurcie, na trasie na Karlsruhe, sam przez to nadrobił trochę kilometrów, bo jechał w inną stronę, ale przypomniałem mu lata młodości i postanowił mi ułatwić sprawę, zwłaszcza, że już dochodziła 19, a ja miałem przed sobą jeszcze ok 150 km.

Jak kiedyś będę jeszcze starszy, i będę posiadał swój własny środek lokomocji, to też pewnie będę opowiadał ludziom, że jak miałem te dwadzieściaparę lat, to wtedy było najwięcej autostopowiczów na drogach.

Na Frankfurckiej stacji benzynowej, strasznie małej, napotkałem jeszcze czwórkę autostopowiczów- wszyscy młodsi o około 5 lat ode mnie, i wszyscy z małymi plecaczkami . Postanowiłem zjeść kabanosa, którego popiłem jakimś soczkiem pomarańczowym zakupionym na stacji. Na deser był papieros. Zaczął padać deszcz. Zamiast iść na koniec parkingu, postanowiłem stanąć jakieś 5 m od dystrybutorów i wyłapywać samochody. W pewnym momencie zatrzymała się srebrna Lancia, a ze środka wychyliła się twarz o ciemnej karnacji. Gęba wielokrotnie obita w przeszłości, klata jak u pirata, a na niej różowa opięta koszula, na przedramionach wytatuowane najróżniejsze wzory, na przegubie lewej ręki zegarek na brązowym, skórzanym pasku zwieńczony białą wskazówkową busolą, biceps większy od mojego uda, spodnie beżowe w kantkę, a do tego beżowe, wiązane buty, które nie były zawiązane. Widzę, że się uśmiecha, więc pytam, czy mówi po angielsku. Przytaknął. Więc zapytowuję się, czy jedzie w stronę Karlsruhe. Kiwa głową, że tak. No to wsiadam. Podczas rozmowy okazało się, że tego angielskiego umie tyle, co ja japońskiego - kiedyś sąsiad Japończyk-basebolista nauczył mnie kilku przekleństw. Dowiedziałem się, że pochodzi z Rumunii i uprawia tutaj sport. Chwilowo nie wnikałem jaki. W głośnikach na full leciały w kółko dwa kawałki Eminema, których pewnie nie rozumiał - poza przekleństwami - ale i tak kiwał głową i wyklinał wszystkich kierowców, którzy jechali przed nim wolniej niż 160-180 km/h. Do pierwszego wypadku doszłoby na zwężeniu i ograniczeniu do 80 km/h, gdzie my boczkiem, boczkiem przeciskaliśmy się w deszczu 180 km/h - tak, obserwowałem cały czas prędkościomierz. Okazało się, że mój rumuński przyjaciel nie przewidział, że nie zmieści się miedzy tirem a betonowym murkiem i musieliśmy ostro hamować. Druga sytuacja podczas, której mogliśmy mieć wypadek miała miejsce już w momencie, gdy na autostradzie były cztery pasy, ale kolega nie zauważył, że bmw przed nami hamuje. Więc on w ostatniej chwili po hamplach, auto na lewym pasie stoi w poprzek, po czym ja zwracam mu uwagę, że minęlibyśmy zjazd, który jest obok po prawej stronie, a on jakby nigdy nic jedzie w poprzek autostrady na zjazd. Po czym zaczął się śmiać i mówi mi, że myślał, że ja się wystraszę, a tutaj pełen spokój, chill - jednym słowem wyjeb total na to, co się stało. Zaproponował mi żebyśmy sobie zafumali papieroska. I zaczął tłumaczyć, że spieszy się na mecz. Zapytałem czy piłki nożnej, a on na to, że tajskiego boksu. Rozmowa odbywała się w języku rumuńsko-rosyjsko-angielskim, gdzie tego ostatniego było najmniej z jego strony. Rumuńskiego rozumiem bardziej pojedyncze słowa, dzięki czytaniu Ciorana, Ionesco, czy też Eliadego, ale starałem się złożyć z tego, co mówił, jakiś obraz przekazu, którym chciał mnie uraczyć. Tym sposobem dotarłem do Bruchsal - 20 km od Karlsruhe - w okolicach godziny 21.

c.d.n.

niedziela, 15 maja 2011

Bieliczna. Sprawdzono - duchów nie ma!

W czwartek zostałem poproszony o zrobienie kilku zdjęć do nowopowstającego katechizmu dla szkół średnich. Nie wiele myśląc stwierdziłem, że pojadę do Bielicznej, porobić jakieś fotosy. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że wróciłem do domu po 4 z pracy a musiałem wstać po 6 do kolejnej pracy, żeby wyrobić się z tekstami do 9… Na szczęście nie musiałem się tłuc PeKaeSem do Krynicy, ponieważ Agnieszka i Szczepan jechali na weekend w odwiedziny do rodziny –Tylicz i Krynica. Umówiliśmy się ok. 20 na stacji benzynowej na rondzie Matecznego. Kolacja w Mc Donalds i w trasę. Po drodze omówiliśmy mniej więcej o jakie zdjęcia chodzi – to Agnieszka przegotowuje podręcznik. Na moje szczęście państwo Kurnytowie zlitowali się nade mną i podrzucili mnie pod sklep w Izbach żebym nie musiał dymać przez płyty w nocy. Gdy wysiadłem z samochodu zauważyłem, że upał zelżał i to konkretnie! Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem w trasę.
Droga do cerkwi wiedzie wzdłuż strumyka, który kilka razy ją przecina i przeważnie trzeba się trochę zamoczyć, aby go pokonać. Ku mojemu zdziwieniu na trasie wiele się zmieniło, wzdłuż drogi przez pewien czas wiedzie z jednej strony kanał, wyłożony betonowymi rynienkami,  odprowadzający wodę. A przy przejściach przez strumień z boku porobione zostały kładki z żerdzi. Jak poziom wody jest niski – tak było teraz – to można po nich przejść suchą nogą. Na moje szczęście księżyc rozświetlał całą dolinę – dla odmiany nie wziąłem latarki -, niebo było bezchmurne i gwieździste. Tu i ówdzie dało się słyszeć ujadanie psów ze wsi. Co jakiś czas obracałem się za siebie żeby sprawdzić, czy któryś nie podążą za mną. Przy jednej kładce usłyszałem jak coś rusza się w krzakach, najpierw z jednej strony, później z drugiej. Przeszedł mnie lekki dreszcz. Okazało się jednak, że to sarny zeszły do wodopoju – pewnie były wystraszone bardziej niż ja. Idąc dalej na polanie w blasku księżyca dostrzegłem lisa. Wydawał się nie zwracać na mnie uwagi – był w dosyć sporej odległości – i dreptał sobie spokojnie w stronę Lackowej. Gdyby nie noc to pewnie wyciągnąłbym aparat, żeby cyknąć fotkę. Po 30 minutach dotarłem pod cerkiew.
Białe ściany nabrały srebrzystego odcieniu. Zanim wszedłem na mostek prowadzący do cerkwi, zrobiłem rachunek sumienia po tych wszystkich przygodach, które miałem okazję przeżyć w tym cudownym miejscu. Jeszcze ten strumień, który wydaje dźwięk jakby jakieś nimfy wodne prowadziły rozmowę. Przynajmniej mi się zawsze kojarzy ten szum, że śpiewem wodnych rusałek. Może trochę głupie, ale zawsze miałem bujną wyobraźnię. Zebrałem się w sobie, włączyłem latarkę w telefonie i raz kozie śmierć jak to mówią, albo jupikajej wydymańcu jak mawiał Bruce Willis w Szklanej Pułapce. Cichuteńko przemierzyłem mostek i drogę do drzwi cerkwi. Krążenie przyspieszyło, serce łomotało jakbym właśnie ukończył triathlon, starałem się uspokoić oddech żeby mnie nie zdradził, przed kimś, kto mógł być w środku. Nacisnąłem klamkę, drzwi ustąpiły delikatnie, ale nie udało się uniknąć skrzypnięcia nienasmarowanych zawiasów. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale nagle wyrwało mi się z ust: Dobry wieczór! Jest tu ktoś? Nikt się nie odezwał, więc powolutku wszedłem do środka. Odgłos moich kroków rozległ się wśród kamiennych ścian głuchym dudnieniem. Obszedłem całą cerkiew i nikogo nie znalazłem. Pozostało jeszcze ‘tylko’ sprawdzić antresolę, na której miałem spać … Zdjąłem plecak i powoli wdrapałem się na górę. Ręka w której trzymałem telefonową latarkę wpadła w delikatny rezonans. Pokonanie tych kilku stopni drabiny zdawało się trwać całą wieczność. Moment wystawienia głowy ponad antresolę był jednym z najmniej przyjemnych w moim życiu. Kropla potu ściekła mi po karku, mimo że było strasznie zimno. Ku mojemu zadowoleniu na górze nikogo nie było. Zszedłem na dół po plecak i z powrotem na górę przygotować legowisko.
Gdy uporałem się ze śpiworem zorientowałem się, że jest dopiero przed 23, więc postanowiłem wybrać się na spacer po dolinie. Odwiedziłem stare miejsca podobozów chyba wszystkich drużyn i wróciłem pod cerkiew na kolację. Usiadłem na kamieniach i zacząłem szamać. Okazało się, że tu jest zasięg! Wysłałem kilka smsów z pozdrowieniami i postanowiłem sprawdzić, czy działa tu facebook. I wiecie co? Działał! Dolina przestała być miejscem odciętym od świata… Trochę szkoda, ale kiedyś musiało to nastąpić. Sprawdziłem wiadomości i doszedłem do wniosku, że trzeba się schować do śpiwora, bo temperatura jest na tyle niska, że moje palce zaczęły kostnieć.
Na szczęście wziąłem ze sobą książkę. Zmontowałem nocną lampkę z latarki telefonowej i futerału od aparatu. Poczytałem tak z godzinę i doszedłem do wniosku, ze najwyższy czas na kimę. Nastawiłem budzik na 5, żeby pójść poszukać zwierząt nad strumieniem.
Zadzwonił budzik. Wychyliłem głowę ze śpiwora i doszedłem do wniosku, że jest za zimno na zdjęcia, bo palce przymarzną mi do spustu migawki. Jak się później dowiedziałem w Tyliczu było ok. 3 stopni w nocy, więc w Bielicznej mogło być ok. 0 st.
Obudziłem się chwilę po 8, było trochę cieplej. Przez okno zobaczyłem, że na polu, na dworze, słońce świeci, że aż miło. Zebrałem gadżety i wyszedłem wygrzać się na łące. W dzień dolina wygląda jeszcze piękniej! W lesie dało się słyszeć pilarzy, którzy nie oszczędzali drzew. Przed śniadaniem postanowiłem się umyć. Poszedłem nad wodospad. Gacie w dół i za ojczyznę. Jakbym wiedział, albo chociaż chwilę się zastanowił, że jest maj, a to górski potok, to nie wiem czy aż tak kocham ojczyznę, żeby się poświęcać. No ale już byłem w wodzie. Najszybszy prysznic życia pod wodospadem i na polanę wygrzać się i zjeść jakieś śniadanie. Bułeczki z pestkami dyni, a w środku wędzone nici serowe z paluszkami drobiowymi firmy Sokołów. Wypas. Na zapitkę kefir. Po śniadaniu papieros i książeczka. Kilka zdjęć i wyprawa do Izb na piwo pod sklepem w cieniu lipy.
Wracając widziałem strasznie dużo, bo aż 6-7 myszołowów! Mijając stadninę zauważyłem, że brama jest otwarta, więc wybrałem się porobić zdjęcia koniom. Gdy doszedłem już pod sklep okazało się, że lipa została wycięta, więc piwko trzeba wypić w słoneczku. Na parkingu pod sklepem jakieś dwie bliźniaczki w wieku 3-4 lat bawiły się z żółwiem, który ewidentnie nie był zadowolony z tych zabaw. Wypiłem piwko przy książce i ruszyłem płytami w stronę Tylicza, spotkać się z Agnieszką na chwilę. Chwila się na tyle przedłużyła, że zostałem na obiedzie. A tam też bliźniacy! Chłopaki rozrabiaki – siostrzeńcy Agnieszki. Po obiedzie udałem się na zwiedzanie nowego kościoła w Tyliczu. I tutaj jest full wypas - Licheń nie ma podjazdu. Złoto i LCD na którym wyświetlane są pieśni podczas mszy – takie kościelne karaoke. Za kościołem powstały dróżki różańcowe, a na górze budowana jest golgota. Ma łeb na karku ten proboszcz. Z golgoty będzie widok na cały Tylicz. Ok. 17 pożegnałem się z Agnieszką i wsiadłem w busa do Krynicy, a stamtąd już do Krakowa. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wybrać się jeszcze do Włodka do Wojkowej, ale w domu czekało na mnie za dużo pracy, żeby pozwolić sobie na takie wakacje. Jak się okazało dobrze, że wróciłem, bo dzisiaj pada deszcz.