niedziela, 23 grudnia 2012

Taki klimat


Ostatnio sporo podróżuję po mikroświecie maksi sklepów. Nie kupuję. Zbieram. Zbieram historie. Przy zbliżających się świętach ludzie są jacyś bardziej rozmowni. Radosne święta, ponure opowieści. Gdzieś, w którymś kościele, jakiś staruszek został okradziony. Poszedł najzwyczajniej do komunii, jak co tydzień. Gdy wrócił na swoje miejsce w ławce, nie było już saszetki, w której trzymał lekarstwa na serce i pieniądze ciężko zarobione w Makro, czy innym hipermarkecie. Został bez pieniędzy i nie może wykupić recepty na nowe lekarstwa. Dla niego te święta nie będą radosne. W małej wiosce, pod Limanową, świadkowie Jehowy przyszli do pewnej staruszki porozmawiać o Jezusie, o zbawieniu i wszystkim tym, co związane z myślą religijną. Ich myślą religijną. Starsza kobieta od dawna mieszkała sama. Para pielgrzymów weszła do środka. Kobieta zaczęła zadawać pytania, prezentować broszurki, opowiadać historie z życia Jezusa. Staruszka zadowolona, że wreszcie ma z kim porozmawiać przygotowała poczęstunek, herbatkę, itp. W tym czasie pielgrzym kręcący się po domu, zaczął wyszukiwać i kraść oszczędności, biżuterię samotnej kobieciny. Na pocieszenie zostawili jej stos rożnych broszur. Dopiero następnego dnia zorientowała się, że z domu zostało wyniesione wszystko, co cenne. Przyjemne święta bez bliskich, bez pamiątek i oszczędności całego życia. Podobnych historii jest mnóstwo. Co dziwne, w żadnej z nich nie pojawiają się Żydzi. A przecież najczęściej to oni są wszystkiemu winni. Zawsze.
Na moim osiedlu też przygotowania do świąt w pełni. Słoneczni bracia w zimowe poranki rozdzielają między sobą zadania. Część z nich staje pod kioskiem prosząc o papierosa, inni pod sklepem zbierają na zapitek. Najbardziej ruchliwym miejscem staje się bar mleczny i jedzenie, o które proszą. Sam czasami kupuję im pierogi, naleśniki albo barszcz. Przychodzą z półlitrowymi butelkami po pepsi i przelewają zupy, żeby zabrać coś do domu. Wieczorem zbierają się wszyscy pod śmietnikiem i idą w nieznane. Do bunkra na osiedlu, do kanałów, do opuszczonych domków działkowych, aby razem obchodzić wigilię. Czasami słyszę, jak niektórzy starają się śpiewać kolędy. Bez zębów, zapuchniętymi wargami, pustymi oczami. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby pójść do przytułku, schroniska, kościoła. Tam nie wolno pić. Najlepiej we własnym gronie, wśród ludzi którzy cię rozumieją. Taki klimat.
            Ja siedzę sobie w ciepłym domu przy Facebooku, Youtube, z problemami, które zmieniają się w nic, jak widzę to wszystko, co dzieje się wokół mnie. Chodzę na wigilie do znajomych, z jednej na drugą, z drugiej na trzecią i mijam tych smutnych kolędników z kiepem przyklejonym do wargi. Jedząc barszcz z ludźmi, których znam, czasami wydaje mi się, że mój świat jest mocno odrealniony. Na szczęście wchodząc po schodach pan Bogdan – tak go nazwałem – śpiący na moim półpiętrze, zawinięty w jakieś stare szmaty, przypomina mi, jak ten świat się toczy. Moje życie nie jest jeszcze takie złe. Albo dobre.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Bogdan


         Znowu Polany. Wieś bez zasięgu, bez baru, w którym można by się upodlić, bez poczty i innych wyznaczników cywilizacji. Centrum społeczne stanowi sklep „U Kubusia”. Za winklem można się napić, wymienić poglądy i usłyszeć, co w trawie piszczy. Lokalsi lgną do niego jak ćmy do światła. Kapsle z Żubra, Tatry i Tyskiego przeplatane kiepami z Klubowych, L&M-ów i zwykłych skrętów tworzą mozaikę w miejscu plemiennych narad.

            Wysiedliśmy z A. i jego żoną pod remizą. Oni udali się do księdza, który rok temu udzielał im ślubu. Ja wdrapałem się po schodkach do sklepu przywitać się z Andrzejem, sprzedawcą-barmanem, i zrobić jakiś zakup, żeby umilić sobie oczekiwanie na przyjaciół. Kupiłem dwa Żubry, jedno Leżajskie, jakiegoś batona i L&M-y. Usiadłem na schodkach, ławka była zajęta przez miejscowych – tylko się przywitałem. Odpaliłem papierosa, otworzyłem piwo i nasłuchiwałem ich monotonnego, skomlejącego bełkotu. W pewnej chwili zauważyłem, że jeden z nich ma problemy z odpaleniem sobie skręta. Małe zawiniątko z Super Expressu wypełnione Huzarem, albo jakimś innym tytoniem, nie chciało się zapalić zamokniętymi zapałkami. Wyciągnąłem swojego Cricketa i podszedłem, aby pomóc utrapionej duszy. Zaciągnął się mocno, do najmniejszych czeluści swoich nadwątlonych płuc, charknął, zakrztusił się i na koniec usłyszałem ciche „..kuje”. Wróciłem na swoje miejsce. Z nieba lal się żar niemiłosierny. Zimne piwo po dziesięciu minutach smakowało jak rosół doprawiony chmielem zamiast pietruszki. Otworzyłem kolejne piwo, ławka opustoszała. Został tylko jeden. Spalony od słońca, brudny od kopania rowów, z kilkoma dziarami na rękach. Ubrany w czarną kamizelkę, bez koszulki, czarne skracane jeansy i zakurzone, dziurawe trzewiki. Nieco po trzydziestce. Akurat ten, któremu pomagałem.

            Dosiadł się do mnie. Zapytał o złotówkę na piwo. Portfel leżał w samochodzie, ale miałem jeszcze jednego Żubra, więc mu dałem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, jak u małego dziecka, które właśnie dostało cukierka. Siedzieliśmy tak chwilę w milczeniu. A. i jego żony nie było już dobrą godzinę. W pewnej chwili wybełkotał, że nazywa się Bogdan. Mieszka w Hucie Polańskiej w starych blokach zbudowanych za komuny dla drwali i leśników. Ma to jakąś swoją ładną nazwę, ale niestety umknęła mi. Zaczęły się opowieści. O tym, że przenosili go z jednego domu dziecka do drugiego. Później był zakład poprawczy gdzieś pod Wrocławiem. Wcześniej areszt w Dukli, ale tylko dwa miesiące. Jak sam mówi nie siedział długo – jakieś półtorej roku. Dla mnie tydzień w jednym miejscu to strasznie długo. A siedzieć w małej celi tyle czasu? Zapytałem o tatuaże. Lewa ręka, kostki to „free” i „love”, jedno nad drugim. Od wewnętrznej strony, na przegubie „Pati” i „Nati” – to młodzieńcze miłości Bogdana. Nie chciał o nich rozmawiać. Na ramieniu wielka blizna, ślad po jakimś innym tatuażu. Wypalił kiedyś żelazkiem – podobno strasznie bolało. Teraz została tylko blizna. Na prawej ręce też coś miał, ale te były znacznie bardziej rozbudowane, jakiś miecz, krzyż – może Bitwa pod Grunwaldem. Cały czas dziękował za to piwo. Piliśmy, paliliśmy i rozmawialiśmy o życiu, o Polanach, o kobietach. Czasami wracał do historii z zakładem poprawczym. Że jemu się udało wyjść przed wielką powodziom w 1997. Że jechał tam im pomóc, ale zerwało trakcje. Inni uciekli z zakładu, jak go podtopiło. W pewnym momencie zapytał, czy nie pożyczyłbym mu jednak tej złotówki na denaturat. Wtedy dowiedziałem się, ze denaturat w Krempnej kosztuje 3,90. Dałem, ale już go nie podwiozłem. Ja piłem, a moich przyjaciele raczej by tego nie zrobili. Słońce zachodziło. Andrzej zamykał sklep. A. wrócił od księdza po dwóch godzinach. Pożegnałem się z kompletnie pijanym Bogdanem i odjechałem w stronę obozu.

            Następnego dnia wracaliśmy popołudniem do Krakowa. Na schodkach bloków w Hucie Polańskiej zobaczyłem Bogdana odświętnie ubranego z lekko zapuchniętą twarzą. Była niedziela.

środa, 16 maja 2012

Audycja o brzozach


Audycja o brzozach

 „(…) bo miejsca i miasta wydzielają zapachy jak zwierzęta, trzeba tylko uparcie je tropić, aż trafi się na właściwy ślad i w końcu na kryjówkę. Trzeba je nachodzić w różnych porach dnia i nocy i gdy nuda wyrzuci nas jednymi drzwiami, trzeba spróbować od innej strony, oknem albo szosą od Żmigrodu czy Bóbrki(…)”.

A.    Stasiuk



Powietrze, po wiosennym deszczu, pachnie jakoś słodko i przyjemnie kojąco. Brunatne błoto przywiera na chwilę do sandałów, aby zaraz odczepić się w locie i zagarnąć świeżą porcję na nowo. Tuż nad głową, na jasnym błękicie nieba, myszołowy i jastrzębie kreślą tylko sobie znane trasy łowieckie. Gdzieniegdzie na przydrożnych słupach można dostrzec starannie utkane bocianie gniazda. Wzdłuż srebrzystego strumienia, wijącego się jak wstęga na wietrze, wiedzie leśny highway. Ślady dzika, rysia, sarny, częściowo zatarte przez ciężki odcisk niedźwiedziej łapy, dobrze opisują, kto, tak naprawdę jest panem tej okolicy. Dookoła brak żywej duszy. Tylko miejscowi, jak te widma, ukradkiem przemykają to do lasu na ścinkę, to gdzieś w pole, w ugór.  Tu i ówdzie można napotkać grubo ciosane w okolicznym piaskowcu błękitne Madonny, albo rdzawo-beżowego Jezuska przybitego do krzyża. Na kamiennych pozostałościach po domach wygrzewają się mniejsi mieszkańcy doliny: żmije, padalce, zwinki. Jak ktoś ma szczęście dostrzeże też salamandrę. Nocą, gdy granat nieba upstrzony migocącymi guziczkami otula łąki, lasy i strumienie, jak po kablu telegraficznym niesie się wycie wilków i cichutkie sowie pohukiwanie.

Furkot poły od namiotu wytrąca nas z letargu. A. odpala campingaza, przygotowuje herbatę na śniadanie. Obok mielonka w konserwie i paprykarz szczeciński czekają, aby położyć je na chrupiących bułeczkach prosto od pana Andrzeja ze sklepu. Wczoraj w Hajstrze usłyszeliśmy o muzeum w Olchowcu-kolonii. Earl grey z wiśniowymi powidłami, produkcji mamy A., rozgrzewa żołądki po zimnej nocy w namiocie. Po śniadaniu pakuję aparat, zestaw obiektywów i portfel. Resztę zostawiamy. I tak nikogo nie ma w okolicy. Ruszamy szosą w dół, w stronę Polan. Jutro przez góry. Do Barwinka, a później do Dukli.

Droga, początkowo żwirowo-piaszczysto-błotnista, z czasem przeradza się w coś, co kiedyś – podobno! - było asfaltem. Po lewej stronie kilka gospodarstw, jedna agroturystyka i Matka Boska, nocą podświetlana kiczowatą, czerwoną lampką. Teraz leżą tu polne kwiaty zerwane przez którąś z gospodyń. Podwórza puste. Żar leje się z nieba. Pod stodołą, w cieniu, jakiś kundel leniwie podniósł łeb na nasz widok. Nawet nie chciało mu się szczekać. Szkoda sił – zagrożenia nie ma. Z prawej, nad strumieniem, dwójka dzieciaków puszcza ‘kaczki’. Idziemy, rozmawiamy, o tym, i o tamtym. Po czterech kilometrach, gdzie asfalt jest już naprawdę asfaltem, trzeba skręcić za mostkiem w prawo, na bitą polną drogę. Wchodzimy do Magurskiego Parku Krajobrazowego. Z naprzeciwka, na rowerach, jedzie trójka dzieciaków. Pewnie do pana Andrzeja do sklepu - najbliższego w okolicy. Można też w stronę Iwli, ale tam trzeba przez Ropiankę pod dużą górkę. Więc, jak po słodycze, lody, czy na oranżadę, dzieciaki jeżdżą do Polan szlakiem rowerowym. Kolorowe koraliki, przyczepione do szprych składaków, terkocą przy każdym obrocie koła. Pozdrawiają nas z uśmiechem na twarzy, aby za chwilę zniknąć gdzieś za zakrętem.

Dotarliśmy na rozstaje dróg. Prosto do Olchowca. W prawo drogowskaz wskazuje kilometr do chyży łemkowskiej. Ruszamy mozolnie pod górę. Pojawiają się zabudowania, a wśród nich odremontowany dom-muzeum ogrodzony drewnianym płotkiem. Przy drodze mały ogródek, na sztachetach gliniane naczynia, dach kryty słomą, a pod nim drewniana ławeczka, na której gospodarz oczekuje gości. Wstęp darmowy, można kupić ‘cegiełkę’ na rozwój muzeum.

Wchodzimy do środka, ale jakbyśmy wchodzili do innej strefy czasowej – jakieś dwieście lat temu, albo co najmniej przed wojną. Na piecu gospodyni warzy jakieś mikstury: zupy, kompoty, wodę na herbatę lub kawę. Prosimy o tą drugą, ze świeżym, wiejskim mlekiem z porannego dojenia. Zaczynają się opowieści o łemkach, walkach na przełęczy dukielskiej, o UPA i Akcji Wisła. Widać, że mimo wieku, gospodarz może tak cały dzień – zwłaszcza, że jesteśmy jedynymi turystami od tygodnia. Dopijamy kawę. Przenosimy się do izby obok. A tam, pozawieszane na ścianach, ręcznie robione stroje łemkowskie, misterne produkcje kowali, rzeźbiarzy, stolarzy i Bóg wie kogo jeszcze. Mnóstwo hełmów, karabinów, bagnetów, min, granatów. Wszystko zebrane z okolicznych pól i lasów. Na kilku metrach kwadratowych zbiorowisko przedmiotów, których nie powstydziłoby, się żadne muzeum w Krakowie. Chodzimy, dotykamy, nie wierząc, że w tak małej wiosce – raptem dziesięć domów, może dwanaście – istnieje takie muzeum. Tu diabeł mówi dobranoc, wrony zawracają, a psy, sami wiecie, co robią. Powoli kończymy zwiedzanie. Dwie godziny słuchania i oglądania.

Słońce w zenicie. Postanowiliśmy podejść jeszcze do Ropianki. Kolejna zaskakująca miejscowość. Znajdują się tutaj obecnie dwa domy i pomnik upamiętniający pierwszą szkołę wiertniczą w EUROPIE! Jest się czym poszczycić. Niestety, los nie był zbyt łaskawy dla okolicy, więc i niewiele pozostało do oglądania.

Schodzimy do Olchowca. Tutaj można się przejść po zabytkowym, kamiennym moście. Iście misterna robota okolicznych budowniczych. Dalej jest cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja. Niestety podczas naszej wizyty zamknięta, więc zwiedzamy tylko cmentarz i podziwiamy stare nagrobki, wykonane przez lokalnych kamieniarzy.

Wracamy tą samą bitą drogą. W dolinie pasą się konie, nad nimi krążą ‘sępy’ w poszukiwaniu obiadu. Za nami słychać terkotanie traktora ciągnącego drabiniasty wóz. Łapiemy stopa do Polan. Dziękujemy za podwózkę, wysiadamy pod sklepem. Rada wioski, zaopatrzona w tanie wina i piweczka, zaczęła obrady. Ze starego Kasprzaka leci Radio Biwak, audycja o brzozach. Dyskusja oscyluje wokół tematu przewodniego, kto zna więcej miejscowości z brzozą w nazwie, i kto, gdzie, jakiej Hanki, czy Marioli w stogu siana nie wyłomotał. Wchodzimy po schodkach. Witamy się z licznie zgromadzonym gremium. Sklep „u Kubusia”, który nomen omen prowadzi pan Andrzej, stanowi centrum kulturalne Polan. ‘Gospodarz’ przywitał nas z uśmiechem na twarzy, powiedział, że miło nas znowu widzieć i zapytał, czy to, co zwykle. Dwa Żubry i podłączamy się, jako goście honorowi, do panelu dyskusyjnego o brzozach. Powtarzamy zamówienie, bo zaczęło mżyć, a nie chcemy zmoknąć. Dyskusja powoli dobiega końca. Lokalsi wracają do domów na kolację. Bierzemy po Żubrze na drogę… no i dwieście gram Gorzkiej z Miętą.

Temperatura potoku: 2-3 cm – nie idzie w górę.

piątek, 2 marca 2012

Szafa i bibeloty

Wieczorne wędrówki w głąb siebie i poranne spacery poza siebie. Z czasem przekonuję się, że nie wolno mieć żadnych planów, żadnych oczekiwań – względem innych. Względem siebie – jak najwięcej! Ciągła praca nad swoimi ułomnościami, nałogami, jako jedyny sposób na przeżycie tego koszmaru. Nie istnieje coś takiego jak Pascalowe noce. Z dnia na dzień utwierdzam się w tym przekonaniu coraz bardziej. Nie ma powrotu. Nie ma teraźniejszości. Tylko przyszłość. Ale przyszłość bez planów? Sprzeczność. Absurd. Jedyne możliwe planowanie, to planowanie ogólne. Bez zbędnych szczegółów, które i tak z czasem rozpadną się zgniecione bezwzględną teraźniejszością. Nihilizm? Absolutnie!

Iść, nie leżeć, jak kiedyś, łąką umajoną, albo w błocie przez pastwiska. W promieniach słońca, w strugach deszczu. Ale iść – nie stać. Nawet na chwilę! Zatrzymać chaos na sekundę. Przyjrzeć mu się uważnie i pozwolić żyć własnym życiem. Nic nie zmieniać, chyba, że samego siebie.

Białe noce miłości, jak u Grudzińskiego, ale w reinterpretacji. Bezsenność z miłości. Redefiniować pojęcie miłości, czyli życia. Życia w stanie i poza nim. Setki definicji, każda przystaje do życia – tylko na rogach lekko się odkleja, jak plaster nikotynowy. Każda bazuje na schemacie, doświadczeniu. Odrzucić to, wyjść poza - nieliniowo. Krótka opowieść bez treści – codzienność. Chociaż jedno wartościowe słowo! Może nawet nie słowo, ale jego brzmienie. Nie byle jakie. Nie byle kogo. To konkretne. Może „a”, może „b”. Tak żeby rozsadzało. Nadało treść. Sens pojawi się z czasem. Tylko czekać – w ruchu.

Wyjść z szafy. Odwiesić znoszone ubrania. Kupić nowe, ale one też będą tylko osłoną. Czysta nagość, tzw. „gołe fakty”. Metafora szafy, często wykorzystywana przez ludzi, najczęściej nieświadomie. Oby mnie nie dotyczyła. A jeśli, to niech szafa spłonie, jak najszybciej.

Teraz tylko góry, góry, góry. Jutro o nałogu. Ale czy życie-miłość nie jest nałogiem?

środa, 25 stycznia 2012

Mędrcy z kosmosu

Co jakiś czas dzwonią do mnie doradcy finansowi. Przedstawiają pełen wachlarz usług. Z całym przekonaniem oświadczają, że nikt tak, jak oni nie wie, co dla mnie jest najlepsze. Przeważnie staram się być miły i mówię, że dziękuję, ale ja mogę obecnie zainwestować swoje pieniądze na rynku walut płynnych zwanych alkoholami – czasami na chleb. Problem się pojawia, gdy moimi doradcami stają się moi znajomi. Też lepiej znają moje potrzeby. Zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety, bo prace to pal licho. Teraz jestem tu, a zaraz mogę być gdzie indziej, albo nigdzie.
Raz słyszę, że ta jest za młoda, a ta znowu nie wygląda na taką, co by była wystarczająco inteligentna dla mnie. Jakby każdy miał wbudowany w mózgu jakiś miernik inteligencji względem innych osób. Pytanie, na czym budowana jest skala tego miernika? Do czego się odnosimy w ocenie inteligencji innych? Najczęściej jesteśmy to my sami, a co za tym idzie, najczęściej za bardzo siebie dowartościowujemy podnosząc w swoim mniemaniu swoją inteligencję, o co najmniej poziom wyżej. Z drugiej strony rodzajów inteligencji jest od groma i jeszcze trochę. Którą z nich biorą pod uwagę przy ustanawianiu werdyktu? Najczęściej jednak nawet nie znają tej osoby, zamieniły z nią dwa zdania na krzyż, o pogodzie, o dupie Maryny i jaki jada keczup. Nie wiem, badań nigdy nie przeprowadzałem, ale taka ankieta widocznie wystarcza domorosłym doradcom personalnym. Ja akurat lubię rozmawiać z ludźmi i ich poznawać. Rzadko mi się kończą tematy. Mnie wszystko interesuje, nawet napisy na biletach MPK. Są literki, jest jakaś treść, coś się dzieje. Fakt, jestem naiwny, za bardzo ufam ludziom, za bardzo w ogóle ich lubię, mimo, że jakby to powiedział Cioran: „Ludzie mnie bolą”.
Czasami staram się nie reagować. Siadam i mobilizuję jakieś elementarne jednostki odpowiedzialne w moim mózgu za syntetyczne ujęcie jakiegoś problemu. I tak siedzę i dochodzę do wniosku, że w dupie, nie da się. Moi doradcy chcieliby, ale się nie da. Bo jak składam ich uwagi do kupy, to wychodzi dziewczyna z pięcioma rękami, trzema nogami, jednym dredem z boku (lewego!), i delikatnym warkoczem opadającym na prawe ramię – mimo, że lubię dziewczyny z rozpuszczonymi włosami. Do tego musiałaby mieć ze dwie lewe półkule mózgowe i tak z półtorej prawej. Dobrze jakby jedna pierś była większa (ogromna!), a druga mniejsza – jakby ta większa mi się znudziła. Oczy jak haski, w różnych kolorach, w zależności od pogody i pory roku. Taki cyborg mi wychodzi. Może ja swoje pieniądze zainwestuję w inżynierię genetyczną i z czasem akcje zamienię na wyżej wymienioną kobietę idealną?
A może oni mają rację. Może to ja jestem zbyt głupi, żeby sobie poradzić z dokonywaniem wyborów, których najczęściej nie podejmuję. One się dzieją. Wiele rzeczy tak się właśnie dzieje w moim życiu. Bez zbędnej analizy. Bez zbędnego planowania i oczekiwania. Za to lubię swoje życie. Jasne, samotność doskwiera.
Jutro chcę kupić bilety do Budapesztu.
Miasto samobójców.
Wrócę cały.

wtorek, 10 stycznia 2012

Kobiety, seks i pieniądze!

W okresie przedświątecznym stałem się posiadaczem małej książeczki pt. „Pasje Zygmunta Freuda”. Od kiedy pierwszy raz spotkałem się z psychoanalizą, jakoś w szkole średniej ( dla przypomnienia – chodziłem do technikum mechanicznego) to uważałem wszelkie te twierdzenia za bełkot pierwszej klasy. Niewiele się zmieniło do tej pory, poza kilkoma wyjątkami, ale nie tutaj o tym. Dzisiaj wreszcie miałem czas, żeby spokojnie przysiąść do czytania.
Trafiło mi się kilka fragmentów, które dosłownie mnie sparaliżowały, i za nic na świecie nie mógłbym przyznać racji Freudowi, a tym bardziej zadziwia mnie, że tak racjonalna osoba mogła w ogóle tak myśleć. Pierwszy punkt sporny dotyczył zastrzeżeń Freuda do Milla, odnośnie równouprawnienia kobiet. Zygmuś nigdy by się nie zgodził, żeby jego żona pracowała. Kobieta początkowo miała pełnić dla niego rolę wyzwania. Kogoś kogo trzeba zdobyć – i tu mogę się zgodzić. Ale później zostaje po prostu Matką i nikim więcej. Ona ma się zajmować domem, spełniać zachcianki męża (i nawet nie tyle seksualne, do czego wrócimy), ma być jego podporą, mimo tego, że w pewnym momencie unikał jej, jak diabeł święconej wody. Kilkadziesiąt lat później, na szczęście, zaszła wielka zmiana obyczajowa i kobiety miały dużo większe prawa. Mimo tego od wielu moich znajomych słyszę, że nie wyobrażają sobie, żeby ich żona, kobieta zarabiała więcej niż oni. A dlaczego nie? Skoro jest inteligentniejsza, bardziej obrotna. Niech zarabia, a nie siedzi w domu i kisi się przy garach, albo przy jego brudnych gaciach. Smutne jest to, że mamy tyle inteligentnych kobiet, które ciągle są jakoś półkę niżej niż mężczyźni. Może ci drudzy się boją? Albo są leniami i nie chcą podnosić swoich kwalifikacji żeby lepiej zarabiać, żeby wiedzieć więcej? Kilka razy zdarzyło mi się usłyszeć, że moje pieniądze są moje, a twoje są twoje. Idealne związki! Miłujmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi. Kwintesencja miłości! A ludzie tkwią w tych konserwach i nawet młotem pneumatycznym nie zrobisz małej dziurki w poglądach. Może Cioran miał rację, że lepiej było chodzić na dziwki, niż się wiązać? Chociaż i on się związał, nieformalnie, ale się związał z kobietą.
W sprawach seksu też doznałem wielkiego szoku, oczywiście czytając o poglądach Freuda. Ten jakże wielki propagator fiksacji seksualnych sam stronił od seksu, jak ja od katechizmu. Tłumacząc w pewnym wieku spadkiem libido i tak dalej. Ok może i libido spada, ale nie w wieku 40 lat! Innym tłumaczeniem jest oddanie się nauce. Jakby mi ktoś powiedział, że albo seks, albo nauka, bo inaczej się nie da, to chyba jednak wolałbym być głupi. Na szczęście to tak nie działa. Ostatnio czytałem krótkie teksty Vetulaniego, który jako neurobiolog zaleca w podeszłym wieku uprawianie seksu, co wpływa pozytywnie na działanie naszego mózgu. Co najmniej dwa razy w tygodniu! Więc kochane panie, Aspirynka i zapominamy o migrenie! Zasada przyjemności, tutaj nie chce mi się tego rozwijać (zainteresowanych odsyłam chociażby do Wikipedii), też o dupę rozbić. Jak będziemy żyli w ciągłym strachu, to długo nie pożyjemy. Zaskakuje mnie, jak osoba, która na pewno znała już Darwina, mogła wymyślić takie bzdury. Wiele zasług można przypisać Freudowi, ale czasami szczenna opada jak się go czyta…

Urodzinowe wypierdki mamuta - ze staroci

Półksiężycem leżąc
Spod kredensu wypatruje
Delikatnych palców aby
Zanurzyły się
Choć na chwilę
W metafizycznym futrze.

Puste ślepia
Wpatrzone w drzwi
Opuszczają cieniutkie powieki
Klamliwie poszukując
Kształtów, kolorów, zapachów.

Zgrzyt zamka
Budzi leniwego myśliwego
Przez mgłę dostrzega
Wilgotne usta podkreślone
Czerwienią korali
Oplatających kruche obojczyki.
(...)

Subtelnym mruknięciem
Przypomina o sobie
Nieobecnym oczom
Nasluchujacym stukotu
Kolejnej podróży.

13.06.2009 r.