wtorek, 7 stycznia 2014

Zimowa włóczęga vol. 2 / The end.

Dziurawa, kręta droga przez las doprowadziła mnie do pierwszych zabudowań, tuż za cmentarzem. Polany mają to do siebie, że raczej trudno się tu zgubić, ale jak już ci się przytrafi toś przepadł prawie na zawsze. Bo autobusy jeżdżą dwa i to nie każdego dnia. Wczesnym rankiem, znaczy świtem, a zimą to nawet jest jeszcze noc. Albo późnym rankiem, dla niektórych już nawet popołudniem, ale dla nikogo wieczorem. Bez samochodu nie pożyjesz. Nawet rower niewiele zdziała, bo każden jeden wyjazd pod górę tak wielką, że już na starcie trzeba pchać. Można przez Krempną na Słowację, ale tam diabeł w euro zaklęty, więc nikt już nie jeździ. Jedyna droga ucieczki, niby otwarta, a jednak zamknięta.
Tak więc Polany. Jeśli skręci się w lewo, na jedynym skrzyżowaniu, to trafi się pod sklep pana Andrzeja. Moje ulubione miejsce na tradycyjnego Żubra, jednak dzisiaj tylko oranżada. Pod sklepem jakby pustawo. Może zamknięte? Ale przerwa dopiero od 14, więc jak to tak? Niby dzień normalny, ni to zimny, ni to ciepły, a ławeczka pusta. Za remizą wiatr tylko hula, ale na mój widok uciekł w pole, gdzieś za cerkiew. I cisza. Wszedłem do środka i zaskoczona mina sprzedawcy : w zimie żeś pan tu przyjechał? Ano w zimie, w zimie. Bo to taka zima, a nie zima. Zapytałem, co z ławeczkowym składem, czy przy takiej pogodzie nikt nie siedzi, piwa nie pije, historii nie opowiada? Dowiedziałem się, że pewnie przyjdą później, bo każdy coś pewnie robi. Pogadaliśmy chwilę o tym i owym, bo ani my starzy znajomi, ani świeżo zapoznani. Ot klient i sprzedawca raz, może dwa razy do roku się widzący od kilku lat, więc jak taką znajomość nazwać? Drzwi się otworzyły. Bogdan przyszedł. Od wejścia się uśmiechnąłem, ale nie poznał mnie. Bo w sumie jak mógł mnie poznać, kiedy raz się z nim widziałem i już był pijany. Dzisiaj nie lepiej. Wychudzony, poszarzały, cuchnący. Na wstępie się ukłonił, na nowo przedstawił, trochę zakołysał biodrami trzymając się lady i na kreskę chciał piwo, bo dzień wczorajszy okrutny był. Sztorm jakiś czy coś. Zaproponowałem, że ja zapłacę. Chyba mu pamięć wróciła, bo od razu jakiś rozmowniejszy się zrobił.
Usiedliśmy na ławce z widokiem na ugór i kawałek lasu. Piękny widok. Zapytałem o zimę, z głupa, bo niby to klasyczna gadka o pogodzie, a jednak nie do końca. Mówi, że zima, jak zima, tylko piwo nie smakuje tak, jak latem. Teraz to raczej więcej wina, a u Andrzeja nie dostaniesz, więc rano piwo, żeby człowiek jakąś namiastkę życia poczuł, coś jak pierwsze promienie słońca, a wieczorem wino, bimber jak są pieniądze, a jak nie to denaturat. Raczej więcej tego ostatniego, bo kto w zimie do kopania rowów kogoś potrzebuje? Owiec też za bardzo nie ma jak paść, więc trochę na drewnie, trochę na węglu przyhandluje. Oczywiście nieznanego pochodzenia. Mówię, że takie trochę ryzykowne życie. A on, że już dwa razy próbował je skoczyć, ale nie wyszło. Próbowałem wytłumaczyć, że za każdym łykiem denaturatu gra z życiem w rosyjską ruletkę. Nie podziałało, ale nie spodziewałem się tego. Mówi, że tu w okolicy więcej umarłych jest ciekawszych niż żywych. Jakby dobrze poszukać i do zmierzchu poczekać, to może który z lasu by wyszedł na modlitwę do cerkwii. Nie wiem, czy to moja oranżada, czy ten wiatr, ale poczułem się jakoś nieswojo. W duchy nie wierzę, a już na pewno nie w te Bogdana, który za piwo, jak każdy pijus, opowie ci taką historię, jaką będzie trzeba, aż będziesz chciał zostać dłużej i postawić następne. Ja nie chciałem. Musiałem jechać dalej. Dzisiaj jeszcze trzeba wrócić. A duchów można szukać w Czarnym, albo w Radocynie.
Mam jedno marzenie. Kupić rozwalającą się szkołę w Radocynie. Idealne miejsce do mieszkania! (Obadajcie na obraz w google – piękna!). Jakiś czas temu szukałem informacji na jej temat i nie mogłem nic znaleźć. Chyba jest nie na sprzedaż. Ale większego zadupia nie ma. W okolicy ze dwa domy, ośrodek szkoleniowy, chyba dla leśników i w sezonie letnim baza namiotowa, ale nie jak w mieście, że za rogiem, tylko kawał drogi w dół doliną. Więc cisza. Tylko żeremia bobrów, trochę saren, jakieś myszołowy i gdzieniegdzie węże w lecie. Dzikie jabłonie, dziki strumyk, dzikie świnie, jak te, co kiedyś spotkałem za Wyszowatką w stronę Grabia. Szły nocą przez drogę z lasu do lasu. Pięć małych i matka. Ja pięć kilo w gaciach (na każdego malucha po kilogramie), bo chyba każdy wie, co to znaczy spotkać lochę z młodymi w czerwcu.
Ale przez Radocynę tylko przejechałem, przystanąwszy na chwilę rozejrzałem się po okolicy. Tu krzyż, tam krzyż, puste pastwiska, trochę śniegu pod lasem i tyle. Nie wysiadałem. Jak człowiek nie wysiada, to później chyba aż tak nie tęskni. Bo to oglądanie przez szybę trochę jakby nierealne. I z ludźmi tak jest. Jak nie podejdziesz, nie dotkniesz, nie poczujesz, to jakby mniej tęsknisz. Ale jak już zaczniesz obcować bardziej, toś przepadł jak w Polanach po trzynastej.
……………………………………………………………………………..

Z tym wpisem kończę z blogiem, więcej wpisów nie będzie. Ament!

Zimowa włóczęga vol. 1

Pożyczyłem ostatnio samochód. Nie prowadziłem prawie przez rok, od wypadku. Z lekkim stresem ruszyłem na wschód autostradą, niby bezpieczniej, bo do rowu daleko i psy raczej nie biegają. Szybko minąłem Tarnów – nigdy mi się tam nie podobało – i skierowałem się na Jasło. Po drodze małe, wąskie dróżki, a z pobliskich domów tylko wyłaniały się kudłate łby, żeby szczeknąć, ewentualnie odprowadzić wzrokiem. Stres to narastał, to malał, aż zszedł do zera po kilku godzinach. Miałem inne problemy na głowie. Miałem potrzebę pojechać do Dukli, do Polan, do Czarnego.
W Jaśle byłem chwilę po siódmej. Na ulicach mały ruch, dalej szaro i brudno. Zresztą ja znam tylko okolice dworca, może gdzieś indziej, gdzieś dalej jest kolorowo? Ale nie sądzę. Myślałem, że załapię się na jakieś śniadanie w knajpce koło dworca, ale niestety jeszcze zamknięte. Ruszyłem do Nowego Żmigrodu. Tam znam tylko masarnie, piekarnie, sklep z żelastwem, no i od jakiegoś czasu piękne, zielone delikatesy, które do takiej miejscowości pasują, jak asfalt w Tatrach do Morskiego Oka. Przypomniałem sobie o cukierni obok fryzjera. Ale ani cukierni, ani fryzjera znaleźć nie mogłem. Niby dziewięć lat, a pamięć już nie ta. Pod pocztą zapytałem lokalsa, starszego jagomościa w szarej, znoszonej jesionce z kaszkietem podobnym do mojego – swój swego wszędzie znajdzie -, czy nie kojarzy tu niedaleko takiej małej cukierni, bo dobre pączki mieli, nie takie awiteksy, buczki, czy Michalscy. Takie jak prababcia wysmażała jeszcze na piecu w izbie. Tłuste, przypalane, o kształcie jej dłoni. W odpowiedzi tylko usłyszałem: Eeee, panie, już dawno wszystko zamknęli. Teraz wszystko w tej zielonej bombonierce z drzwiami, co się same otwierają. Pączek obok węgla, węgiel obok wódki, wódka obok kosiarki, bo już mało kto kosy używa. Trochę pomarudził, trochę go słuchałem, trochę mi było żal. Pożegnałem się i szosą dukielską ruszyłem do PTTK-u na kawę i szarlotkę.
W Dukli jakoś żywiej. Nie żeby sezon turystyczny, czy coś. Nigdy tam nie spotkałem tych prawdziwych turystów, co to by sobie zdjęcia robili pod ratuszem, albo przy fontannie. Może dlatego, że ratusz od lat w ruinie, albo w remoncie, a remont w ruinie? Sam się gubię. Może dlatego, że fontanny nie ma? A poza klasztorem świętego Jana z Dukli w Dukli, to muzeum jest, ale w zimie, to jakby go nie było, a i klasztor na uboczu. Pątnicy z Canonami nie docierają za często. O oniryzmie Dukli Stasiuk popełnił był małą książeczkę. Jak komuś brakuje magii i wakacyjnych fantasmagorii ciężkich od upałów, zakurzonych i ospałych, to polecam Duklę. Można uciec daleko, i nawet nie trzeba znać samej miejscowości. Ma ci Andrzej dar taki, że czytając od razu przed oczami masz street view i to w jakości HD.

Po śniadaniu ruszyłem odwiedzić Andrzeja (nie Stasiuka) w sklepie. Znowu dukielską, tym razem nazad. Po lewo Cergowa szaro-zielona, ospała jak słońce, któremu ewidentnie nie chce się dzisiaj wstawać. Nie dziwię mu się. Też ostatnio tak mam. Jakbym nie musiał, to bym nie wstawał. A tak to wyjdę i świecę. Nawet nie na pół gwizdka. Trochę żołądek, daje znać, że żyję, bo czasami coś trzeba zjeść. Trochę moja parszywa morda nadrobi uśmiechem, na który nie mam ochoty, ale trza żyć z ludźmi jakoś, a nie gadać nie potrafię. I tak z tym słońcem nie najgorzej, ale gębę ma schowaną jeszcze głęboko w pierzynie. W Iwli trzeba skręcić w lewo w stronę wyciągów, takie ostatki „normalnej” cywilizacji. Ale i w tym roku pątników na stoku nie spotkasz. Zima jak to słońce, w dupie ma, co ktoś chce. I nawet najlepszy proktolog w kraju nie jest w stanie powiedzieć kiedy przyjdzie. Jak już się wyjedzie na górę to można, a nawet wypadałoby na chwilę przystanąć z dwóch powodów. Po pierwsze: kończy się tu zasięg sieci komórkowej. Jak ktoś ma do kogo, to mu pisze, że (i tu po drugie, po lewej): piękny widok na łąki, lasy i malutką cerkiewkę wciśniętą w zbocze obok wyciągu. Chociaż ona tu była pierwsza, to teraz jest druga, mimo, że wyciąg nie działa. Ja wyłączam telefon, siedzę chwilę w samochodzie i patrzę. Szukam konia, który cztery lata temu uciekł komuś z pastwiska i sunął po tych łąkach. Ależ wtedy się czuło wolność! Ja byłem szczęśliwy mogąc obserwować ten żywioł, a co dopiero on? Ale niestety nic nie wypatrzyłem. Nawet myszołowy uwielbiające te otwarte przestrzenie zaszyły się gdzieś w lesie. Kiedyś jeszcze wyszedłbym sprofanować wiejskie powietrze papierosem, może dwoma, bo tak pięknie, że się chce usiąść na skraju drogi i patrzeć tak bez końca. W takich momentach człowiek czuje słowa Byrona (Nie człowieka mniej kocham, lecz naturę bardziej), nawet w podeszwach od butów, które rwą się, aby zejść tam w dół, tam w dolinę, tam w las i już nie wrócić. Odpalam silnik na nowo i zjeżdżam w dół, na prawo.

czwartek, 2 stycznia 2014

Uboga zima

Nie śpię od dwóch tygodni. Dwie godziny snu. Godzina patrzenia w ścianę. Godzina snu - dwie czytania, leżenia, myślenia. Czasami całą noc patrzę w sufit i nic więcej nie robię. Nie palę już prawie dwa miesiące. Nie chcę palić - mam ochotę zapalić. Nie jak piję alkohol czy kawę. Nie kiedy się stresuję. Miałem dobry powód żeby rzucić - z tego powodu teraz chcę palić. Jak pies z podkulonym ogonem uciekam co tydzień gdzieś w góry. Raz wyżej, raz niżej. Trochę na zachód, bardziej na południe. Jakby tam było mniej smutku, żalu czy lęku. Apatyczna kosodrzewina pod Diablakiem, gałęzie melancholijnie drapiace dach na Podmo, nawet wiatr nucił smętną kołysankę wciskając tęsknotę między deski tuż pod moją głową. Gwiazdy też jakieś samotne - księżyc dzisiaj nie przyszedł. 
Zima uboga w śnieg, jakby i ją dopadła depresja. Zima bogata w wyjazdy, w poszukiwanie pozamiejskiego smutku. Biedna dusza wygląda tak samo w tramwaju, pod Kozim czy w cerkwi. Rozpacz zawsze przychodzi za późno i nie z tej strony co trzeba. Pięć dni patrzenia w ścianę, dwa bezcelowego szwędania się między drzewami i zaspami, szczytami i dolinami. Czasami żaluje, że zdjęcia nie kradną duszy, chociaż kawałka. Mój smutek jest dobrym kompanem, prawie jak butelka wina. 
Pakuję mandżur tęsknoty i wyruszam jutro na wschód do krainy wilka, gdzie jest jedna droga, która w zasadzie nigdzie nie prowadzi. Wam zostawiam inne smutki. Posłuchajcie: