Dziurawa, kręta
droga przez las doprowadziła mnie do pierwszych zabudowań, tuż za cmentarzem. Polany
mają to do siebie, że raczej trudno się tu zgubić, ale jak już ci się przytrafi
toś przepadł prawie na zawsze. Bo autobusy jeżdżą dwa i to nie każdego dnia.
Wczesnym rankiem, znaczy świtem, a zimą to nawet jest jeszcze noc. Albo późnym
rankiem, dla niektórych już nawet popołudniem, ale dla nikogo wieczorem. Bez
samochodu nie pożyjesz. Nawet rower niewiele zdziała, bo każden jeden wyjazd
pod górę tak wielką, że już na starcie trzeba pchać. Można przez Krempną na
Słowację, ale tam diabeł w euro zaklęty, więc nikt już nie jeździ. Jedyna droga
ucieczki, niby otwarta, a jednak zamknięta.
Tak więc
Polany. Jeśli skręci się w lewo, na jedynym skrzyżowaniu, to trafi się pod
sklep pana Andrzeja. Moje ulubione miejsce na tradycyjnego Żubra, jednak
dzisiaj tylko oranżada. Pod sklepem jakby pustawo. Może zamknięte? Ale przerwa
dopiero od 14, więc jak to tak? Niby dzień normalny, ni to zimny, ni to ciepły,
a ławeczka pusta. Za remizą wiatr tylko hula, ale na mój widok uciekł w pole,
gdzieś za cerkiew. I cisza. Wszedłem do środka i zaskoczona mina sprzedawcy : w
zimie żeś pan tu przyjechał? Ano w zimie, w zimie. Bo to taka zima, a nie zima.
Zapytałem, co z ławeczkowym składem, czy przy takiej pogodzie nikt nie siedzi,
piwa nie pije, historii nie opowiada? Dowiedziałem się, że pewnie przyjdą
później, bo każdy coś pewnie robi. Pogadaliśmy chwilę o tym i owym, bo ani my
starzy znajomi, ani świeżo zapoznani. Ot klient i sprzedawca raz, może dwa razy
do roku się widzący od kilku lat, więc jak taką znajomość nazwać? Drzwi się
otworzyły. Bogdan przyszedł. Od wejścia się uśmiechnąłem, ale nie poznał mnie.
Bo w sumie jak mógł mnie poznać, kiedy raz się z nim widziałem i już był pijany.
Dzisiaj nie lepiej. Wychudzony, poszarzały, cuchnący. Na wstępie się ukłonił,
na nowo przedstawił, trochę zakołysał biodrami trzymając się lady i na kreskę
chciał piwo, bo dzień wczorajszy okrutny był. Sztorm jakiś czy coś. Zaproponowałem,
że ja zapłacę. Chyba mu pamięć wróciła, bo od razu jakiś rozmowniejszy się
zrobił.
Usiedliśmy na
ławce z widokiem na ugór i kawałek lasu. Piękny widok. Zapytałem o zimę, z głupa,
bo niby to klasyczna gadka o pogodzie, a jednak nie do końca. Mówi, że zima,
jak zima, tylko piwo nie smakuje tak, jak latem. Teraz to raczej więcej wina, a
u Andrzeja nie dostaniesz, więc rano piwo, żeby człowiek jakąś namiastkę życia
poczuł, coś jak pierwsze promienie słońca, a wieczorem wino, bimber jak są
pieniądze, a jak nie to denaturat. Raczej więcej tego ostatniego, bo kto w
zimie do kopania rowów kogoś potrzebuje? Owiec też za bardzo nie ma jak paść,
więc trochę na drewnie, trochę na węglu przyhandluje. Oczywiście nieznanego
pochodzenia. Mówię, że takie trochę ryzykowne życie. A on, że już dwa razy próbował
je skoczyć, ale nie wyszło. Próbowałem wytłumaczyć, że za każdym łykiem
denaturatu gra z życiem w rosyjską ruletkę. Nie podziałało, ale nie
spodziewałem się tego. Mówi, że tu w okolicy więcej umarłych jest ciekawszych
niż żywych. Jakby dobrze poszukać i do zmierzchu poczekać, to może który z lasu
by wyszedł na modlitwę do cerkwii. Nie wiem, czy to moja oranżada, czy ten
wiatr, ale poczułem się jakoś nieswojo. W duchy nie wierzę, a już na pewno nie
w te Bogdana, który za piwo, jak każdy pijus, opowie ci taką historię, jaką
będzie trzeba, aż będziesz chciał zostać dłużej i postawić następne. Ja nie
chciałem. Musiałem jechać dalej. Dzisiaj jeszcze trzeba wrócić. A duchów można
szukać w Czarnym, albo w Radocynie.
Mam jedno
marzenie. Kupić rozwalającą się szkołę w Radocynie. Idealne miejsce do
mieszkania! (Obadajcie na obraz w google – piękna!). Jakiś czas temu szukałem
informacji na jej temat i nie mogłem nic znaleźć. Chyba jest nie na sprzedaż.
Ale większego zadupia nie ma. W okolicy ze dwa domy, ośrodek szkoleniowy, chyba
dla leśników i w sezonie letnim baza namiotowa, ale nie jak w mieście, że za
rogiem, tylko kawał drogi w dół doliną. Więc cisza. Tylko żeremia bobrów,
trochę saren, jakieś myszołowy i gdzieniegdzie węże w lecie. Dzikie jabłonie,
dziki strumyk, dzikie świnie, jak te, co kiedyś spotkałem za Wyszowatką w
stronę Grabia. Szły nocą przez drogę z lasu do lasu. Pięć małych i matka. Ja
pięć kilo w gaciach (na każdego malucha po kilogramie), bo chyba każdy wie, co
to znaczy spotkać lochę z młodymi w czerwcu.
Ale przez
Radocynę tylko przejechałem, przystanąwszy na chwilę rozejrzałem się po
okolicy. Tu krzyż, tam krzyż, puste pastwiska, trochę śniegu pod lasem i tyle. Nie
wysiadałem. Jak człowiek nie wysiada, to później chyba aż tak nie tęskni. Bo to
oglądanie przez szybę trochę jakby nierealne. I z ludźmi tak jest. Jak nie
podejdziesz, nie dotkniesz, nie poczujesz, to jakby mniej tęsknisz. Ale jak już
zaczniesz obcować bardziej, toś przepadł jak w Polanach po trzynastej.
……………………………………………………………………………..
Z tym wpisem kończę z blogiem,
więcej wpisów nie będzie. Ament!