Znowu Polany. Wieś
bez zasięgu, bez baru, w którym można by się upodlić, bez poczty i innych
wyznaczników cywilizacji. Centrum społeczne stanowi sklep „U Kubusia”. Za
winklem można się napić, wymienić poglądy i usłyszeć, co w trawie piszczy.
Lokalsi lgną do niego jak ćmy do światła. Kapsle z Żubra, Tatry i Tyskiego
przeplatane kiepami z Klubowych, L&M-ów i zwykłych skrętów tworzą mozaikę w
miejscu plemiennych narad.
Wysiedliśmy z A. i jego żoną pod
remizą. Oni udali się do księdza, który rok temu udzielał im ślubu. Ja
wdrapałem się po schodkach do sklepu przywitać się z Andrzejem,
sprzedawcą-barmanem, i zrobić jakiś zakup, żeby umilić sobie oczekiwanie na
przyjaciół. Kupiłem dwa Żubry, jedno Leżajskie, jakiegoś batona i L&M-y.
Usiadłem na schodkach, ławka była zajęta przez miejscowych – tylko się przywitałem.
Odpaliłem papierosa, otworzyłem piwo i nasłuchiwałem ich monotonnego, skomlejącego
bełkotu. W pewnej chwili zauważyłem, że jeden z nich ma problemy z odpaleniem
sobie skręta. Małe zawiniątko z Super Expressu wypełnione Huzarem, albo jakimś
innym tytoniem, nie chciało się zapalić zamokniętymi zapałkami. Wyciągnąłem
swojego Cricketa i podszedłem, aby pomóc utrapionej duszy. Zaciągnął się mocno,
do najmniejszych czeluści swoich nadwątlonych płuc, charknął, zakrztusił się i
na koniec usłyszałem ciche „..kuje”. Wróciłem na swoje miejsce. Z nieba lal się
żar niemiłosierny. Zimne piwo po dziesięciu minutach smakowało jak rosół
doprawiony chmielem zamiast pietruszki. Otworzyłem kolejne piwo, ławka
opustoszała. Został tylko jeden. Spalony od słońca, brudny od kopania rowów, z
kilkoma dziarami na rękach. Ubrany w czarną kamizelkę, bez koszulki, czarne skracane
jeansy i zakurzone, dziurawe trzewiki. Nieco po trzydziestce. Akurat ten, któremu
pomagałem.
Dosiadł się do mnie. Zapytał o złotówkę
na piwo. Portfel leżał w samochodzie, ale miałem jeszcze jednego Żubra, więc mu
dałem. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, jak u małego dziecka, które właśnie
dostało cukierka. Siedzieliśmy tak chwilę w milczeniu. A. i jego żony nie było
już dobrą godzinę. W pewnej chwili wybełkotał, że nazywa się Bogdan. Mieszka w
Hucie Polańskiej w starych blokach zbudowanych za komuny dla drwali i leśników.
Ma to jakąś swoją ładną nazwę, ale niestety umknęła mi. Zaczęły się opowieści.
O tym, że przenosili go z jednego domu dziecka do drugiego. Później był zakład
poprawczy gdzieś pod Wrocławiem. Wcześniej areszt w Dukli, ale tylko dwa
miesiące. Jak sam mówi nie siedział długo – jakieś półtorej roku. Dla mnie
tydzień w jednym miejscu to strasznie długo. A siedzieć w małej celi tyle
czasu? Zapytałem o tatuaże. Lewa ręka, kostki to „free” i „love”, jedno nad
drugim. Od wewnętrznej strony, na przegubie „Pati” i „Nati” – to młodzieńcze
miłości Bogdana. Nie chciał o nich rozmawiać. Na ramieniu wielka blizna, ślad
po jakimś innym tatuażu. Wypalił kiedyś żelazkiem – podobno strasznie bolało.
Teraz została tylko blizna. Na prawej ręce też coś miał, ale te były znacznie
bardziej rozbudowane, jakiś miecz, krzyż – może Bitwa pod Grunwaldem. Cały czas
dziękował za to piwo. Piliśmy, paliliśmy i rozmawialiśmy o życiu, o Polanach, o
kobietach. Czasami wracał do historii z zakładem poprawczym. Że jemu się udało
wyjść przed wielką powodziom w 1997. Że jechał tam im pomóc, ale zerwało
trakcje. Inni uciekli z zakładu, jak go podtopiło. W pewnym momencie zapytał,
czy nie pożyczyłbym mu jednak tej złotówki na denaturat. Wtedy dowiedziałem się,
ze denaturat w Krempnej kosztuje 3,90. Dałem, ale już go nie podwiozłem. Ja
piłem, a moich przyjaciele raczej by tego nie zrobili. Słońce zachodziło.
Andrzej zamykał sklep. A. wrócił od księdza po dwóch godzinach. Pożegnałem się
z kompletnie pijanym Bogdanem i odjechałem w stronę obozu.
Następnego dnia wracaliśmy
popołudniem do Krakowa. Na schodkach bloków w Hucie Polańskiej zobaczyłem
Bogdana odświętnie ubranego z lekko zapuchniętą twarzą. Była niedziela.