sobota, 1 czerwca 2013

Meteo-bóg

W dzisiejszych czasach mało co poza meteorologią Panu Bogu zostało.
Jerzy Pilch
                Wiosna. Pora deszczowa. Nawet nie, że czasem słońce, czasem deszcz. Tylko deszcz. Można poczytać, można posłuchać muzyki, nawet film można obejrzeć. Na rower ciężej się zebrać niż w zimie przy mrozach. Nadrabiam zaległości w literaturze. Dziennik Pilcha, a tu na półkach już Gombrowicz z witryn mnie woła, jakby trzy poprzednie tomy, to za mało. Walczy Jurek z Bogiem swoim, luteranizmu się wyrzeka. I z tym Meteorologiem doładował. Ale coś racji ma. Ostatnio, co wsiądę na rower, to mnie karze za te wszystkie msze opuszczone i grzechy mniejsze lub większe. Pół dnia czytam w domu, na balkon: kawa-papieros, relaksujący tandem. Szaroburo, ale nie pada. Wsiadam na rower, Bóg daje mi fory – dwie minuty i oberwanie chmury. Zatrzymywać się nie ma sensu. Cały mokry docieram do pracy. Żeby to było raz, ja rozumiem, ale trzy razy w tygodniu!? Wczoraj przeszedł samego siebie. Pogoda średnia na jeża. Niby ciepło, niby słońce, niebo raz w błękicie, raz w bazalcie. Stabilnie. Godzina druga w nocy wsiadam na rower. Sto metrów: błysk. Grzmotu nie słychać. Dziewięć kilometrów do domu. Może dojadę. Taki wał. Rondo Mogilskie, ulewa, burza, sztorm w mieście. 2:0 dla Niego. Od rana deszcz. Dzisiaj nawet cienia szansy, żeby jakoś odrobić stratne punkty.
                Nie tylko w mieście mnie prześladuje. Okolice Nieznajowej. Tam czujne oko nieopatrzności czuwa całą dobę. Ile to razy próbowałem chociaż jeden dzień bez deszczu tam spędzić. Nic. Nawet jak się udało kilka godzin bez deszczu, to w nocy dawaj oberwanie chmury. Namiot nie wytrzymuje naporu wody. Zakładasz ponczo na wierzch, to od spodu strumyk podmyje. I tak zabawa pół nocy, aż dajesz za wygraną. Próbowałem. Od Czarnego. Nic. Błysk. Grzmot. Spieprzaj dziadu, ta dolina nie jest ci pisana. Na palcach, po cichutku od Wołowca. Znowu nic. Nawet, jak cały dzień słońce ryj spaliło, tak tam ściana deszczu. Lipki, Radocyna, Wyszowatka. Kolejne wysiedlone wsie ościenne. Ale i tam kara mnie dopada. Wygodnie umoszczony pod drzewem z A. w Radocynie bez namiotu. Zimne piwo do pięknego zachodu słońca. Cisza, spokój. Rozmowy o tym i o owym. A nawet bez rozmowy. Jak nie pierdolnie za górą, to szyszki lecą. Zaraz ciemny pokutniczy jęzor znad przełęczy wychodzi. Oj chłopaki, nawet tutaj na spokojnie nie posiedzicie. I tak zawsze. Ale się nie poddaję. Pojadę, może przyśnie i jeden wieczór dane mi będzie spędzić bez deszczu.

                Pogoda barowa, ale pić się nie bardzo chce. Osiem miesięcy Pilchowego dziennika i ani słowa o alkoholu. Jedno, może dwa. Ale bez wyrazu. Ciągłe zmagania z Bogiem, wiarą, i katolikami. Czasami coś o literaturze. Nawet on mnie zawodzi. Czasy Żółtego szalika czy Upadku  odeszły w zapomnienie. Dzisiaj Dzień Dziecka, ale ja już się łapię, z racji wieku, pod Dzień bez alkoholu. Może to i lepiej?

niedziela, 26 maja 2013

Nie jestem Sherlockiem / Owczy pęd, czyli wakacje na wypasie


„These flea markets might not provide you with a true and accurate picture of today’s Europe – you’d have to be a left-wing romantic or a writer to believe they did”.
Miljenko Jergović

                Po kilkunastu godzinach pracy (Lidze Miszczów – to nie jest sport, raczej coś, jak WOŚP, tylko że dla piłkarzy, tak zwanych działaczy i sponsorów), postanowiłem wybrać się pod Halę Targową w celu zakupienia prezentu dla mamy. Szósta z minutami podjeżdżam do tego swoistego pierdolnika rupieci, antyków i innych bibelotów. Na pierwszy strzał bezdomni, kwiaciarki i kloszardzi oczekujący w niedzielny poranek zbłąkanych duszyczek wracających z jutrzni, czy to wyruszających na sumę. A może czekają na mnie? Zawsze bliżej mi do takich ludzi spod sklepu, taniego baru, mleczaka, itp. Od nich można wiele się nauczyć. Istne źródło czystej prawdy gorejącej na dnie kieliszków, kufli, plastikowych kubeczków jednorazowych. Niedomyci z przekrwionymi oczami, jak ja po piętnastu godzinach pracy, wyciągają z poszarpanych, zaplamionych tobołków swoje skarby na pierwsze promienie słoneczne. Idę. Dzisiaj ich słucham na jedno ucho, na drugie Balmorhea. Swoisty kontrast. Gdzieś tam sacrum, gdzieś profanum. Które jest które? Nie wiem. Pcham ten swój rower pomiędzy lampami, talerzami i zardzewiałymi kłódkami. Gdzieś tam kogoś trącę kierownicą, ale nawet się nie obraża, tylko pyta czy pompki, albo dętki nie potrzebuję. Do którejkolwiek z naszych pięknych ‘galerii’ tak bym nie wjechał. A co dopiero mówić o zaczepce kierownicą, jakiejś pani w Zarze, czy innej drogiej szmacie. Zaglądam na stoisko ze zdjęciami. W oczy rzuca się jakąś uśmiechnięta dziewczynka w białej, chyba komunijnej sukience, kwiatem we włosach i medalikiem na szyi. Radość. Prosta, dziecięca sprzed 78 lat, jak informuje wyblakła data na odwrocie portretu. Dziewczynka na zdjęciu ma około siedmiu, może ośmiu lat. Jest szansa, że jeszcze żyje. Ale skąd jej zdjęcie u starszej pani, od której odór odgania nawet muchy i komary. Chyba, że to ona? Przyglądam się. Porównuję. I nic. Żadnego podobieństwa. Może to wiek, może zniszczenie, a może po prostu to nie ona. W takich chwilach zastanawiam się dlaczego ktoś sprzedaje cudze fotografie, albo nawet swoje? Dziesiątki, setki, a nawet i tysiące zdjęć porozmieszczanych na całym placu, w tekturowych pudełeczkach, foliowych koszulkach albo wciśniętych gdzieś pod książki, żeby wiatr ich nie porwał. Inna rzecz, dlaczego ktoś to kupuje? Ja rozumiem pejzaż taki na przykład, albo architekturę, ale portret obcej osoby?
                Sunę dalej. Rower trochę przeszkadza. Coraz więcej ludzi, coraz mniej miejsca. Szukam jakiejś książki, której nie mam, a na nową mnie nie stać. Zresztą po co nową? Skarby literatury polskiej i zagranicznej w cenie biletu MPK. Dwa razy przepedałuję na rowerze do miasta i mam takiego Dostojewskiego lekko pożółkniętego i o porannego pączka do kawy nie muszę się martwić. Trochę nut, jakieś skrzypce bez strun, książek mało – dopiero rozkładają. Trafiam na kilka perełek. Album z XIX wieku z pejzażami wykonanymi w Szwajcarii. Cena: 150 złotych. No za to bym już trochę pojeździł naszą komunikacją – jakoś z półtorej miesiąca. Ale oczywiście grymas na mojej twarzy od razu wywołuje reakcję u sprzedawcy: a ile by Pan dał? Jakbym miał, to pewnie nawet i więcej, bo wolumin ładny, solidny, dużo więcej warty, ale nie na moje dziurawe kieszenie. Poezji nie ruszam ostatnio. Gdzieś niżej sięgam, tak przy bruku, może nieco ponad krawężnik. Książek przybywa i przybywa. Pytam o jakieś kaligraficzne dla Ewy, może coś będzie ciekawego. Wiem, że bywa. Pora wczesna, to coś wyłowię. Jest jakiś cel. Chodzę, pytam, zaglądam w jakieś stare zeszyty. Nic. Mizeria. Jakiś podręcznik do sztuki pisania. Same podstawy, nawet nie jakiś stary. I wtedy cel zaczął się rozmywać. Miło jest czegoś szukać, tylko jeszcze żebym ja wiedział czego szukać. Zwątpienie narasta, jak na złość żadnego przebłysku geniuszu, który czasem każdego z nas nawiedza. Nawet małej iskierki, chociaż drapię ten łeb i drapię, to elektryka całkiem siadła. Daję za wygraną. Poszukam czegoś dla mamy. W końcu po to tu jestem.
Mama, mama, mama. Buty zbiera, ale nie takie jak Kayah reklamowała. Takie z porcelany, metali. Wytężam wzrok wiekiem i innymi dolegliwościami nadszarpnięty. Jest kilka ładnych butów. Coś czerwonego z kwiatami. Taka radosna czerwień. Podchodzę bliżej. Dotykam. Fajans za 5 złotych. Jakby ulepić z gliny po deszczu buta, wypalić w piekarniku w temperaturze w jakiej odgrzewa się pizzę, a na to chlapnąć plakatówką. Nos na kwintę, czy coś w tym stylu. Marny ze mnie Sherlock. Odstawiam rower pod bankomat i przypinam, bo coraz mniej miłych uśmiechów na twarzach zbłąkanych rodaków. Trochę strach, czy jak zrobię kółko, to rower jeszcze będzie, czy pod przejście trzeba iść i znaleźć go w innym kolorze z siodełkiem od Rometa dla niepoznaki. Ale trudno. Prezent – sprawa honoru. Powłóczę nogami od straganu do straganu, od pudła do pudła, spod parasola pod parasol, spod daszku pod most. Po godzinie znajduję! Nie buta oczywiście, bo tych było może z pięć i to lepionych chyba na miejscu, gdzieś za Kocykiem. Stoi na środku stołu. Krąglutka, małym dzyndzelkiem od góry zwieńczona, czwórką kieliszków otoczona niczym garstką dzieci. Matka-karafka! Przedwojenna, czyli z okresu, z którego mama te wszystkie szkliwia zbiera, bo i takie rzeczy u niej znaleźć można. Mówi się, że cena nie gra roli, ale na zimne trzeba dmuchać. Matki święto dzisiaj jest, ale nie zapominajmy o comiesięcznym święcie Matki Boskiej Pieniężnej, a to jeszcze kawał czasu… Ku mojej uciesze cena taka, że w kieszeniach oprócz paprochów jeszcze miejsca dla kilku monet zostało. Misja chociaż częściowo ukończona. Na tą iskrę co dzisiaj nie przyszła nie czekam. Może to przez wilgoć? Czas wrócić do szkoły i nauki pisania, chociaż w teorii. Style, kroje, czcionki, dynamika i statyka litery. Głowa puchnie, ale bez iskry nie wybuchnie.

***
Moja misja na dzisiaj częściowo zakończona. Została mi jeszcze jedna rzecz, ale bez Ciebie nie pójdzie tak łatwo. Mam sprawę. Nie chcę złotówki na koty w Kambodży, ani  suchego chleba dla konia. Nawet sąsiedzkiej szklanki cukru nie chcę. Chcę żebyś zajrzał pod link który niżej wkleję. Fajna prezentacja znajomych z etnologii – one też trochę grzebią, jak nie po straganach, to w ludzkiej ‘pamięci’ i kulturze. Planują pojechać na badania etnologiczne na Wyspy Owcze. Trzeba zebrać trochę lajków, a jest Was trochę, którzy to czytają, więc może chociaż część wesprze dziewczęta w ich projekcie. Jak nie chcecie lajkować, to nie. Pewnie lepiej kliknąć w pajacyka albo nowego demota z Jarkiem K. lub Donaldem T. Wasza sprawa. Ja dziewczyny znam i klikam – jak każdemu kto potrzebuje (w granicach rozsądku). Róbta co chceta, jak mawia poeta.

wtorek, 26 marca 2013

Metafizyczny redyk


Zima. Śniegu do połowy łydki. Zgrabiałymi palcami, jak konary buków, strzelającymi na mrozie odpalam papierosa na parkingu. Kupiliśmy z A. po Łomży, w jakimś supermarkecie na obrzeżach Mszany, na ostatnie pięć kilometrów podróży samochodem. Upał zelżał. Jakieś minus piętnaście stopni Celsjusza, przy wietrze jeszcze niżej. Jedziemy w stronę Niedźwiedzia, dalej w lewo na Koninę. Ogrzewanie w dół – taka aklimatyzacja zawczasu. Gdy samochód staje nadchodzi najgorsze. Czas założyć tymi skostniałymi rękami ochraniacze. Zamykanie zamków, zaciąganie ściągaczy. Chłopaki oddają ostatnią salwę na poboczu. Powoli ruszamy do przodu. Lód pod śniegiem nie ułatwia zadania. Koło domu leśniczego zapada cisza. Tutaj trzeba uważać. Jeden halt i wracamy do domu. Na terenie parku nie wolno poruszać się poza szlakami, a tam, gdzie szliśmy nie było nawet ścieżki. Czysty las, tony śniegu i samotna bacówka na brzegu polany. Ale nawet pies leśniczego w taką pogodę nie wychyla nosa z budy.
                Za leśniczówką droga skręca w lewo. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów prostej i trzeba wejść na leśny trakt, chociaż teraz bardziej adekwatną nazwą jest śnieżny trakt. Zaczyna się delikatne zbocze. Śnieg sięga prawie do kolan. Przecieranie drogi rozpoczyna A., ale po stu metrach daje za wygraną. Zmieniamy się. Ja jestem najniższy, więc u mnie śnieg sięga powyżej kolan, czyli jakieś dziesięć centymetrów ponad ochraniacze. Idę mozolnie, jak lodołamacz gdzieś na Syberii dajmy na to po takim Amurze w środku zimy, ale idę. Robimy postoje co dziesięć minut. Chłopaki muszą złapać oddech i wyrównać kołatanie w przedsionkach. Po półtorej godziny docieramy na skraj polany. W lecie szybkim krokiem idzie się dwadzieścia minut. Jeszcze pięćdziesiąt metrów przez polanę i upragniony cel stanie przed nami. Polany w zimie mają to do siebie, że jest tam najwięcej śniegu, część twarda i ubita, że spokojnie można stąpać po powierzchni, część miękka, która zapada się pod nawet niewielkim ciężarem. Pech, kara boska, nie wiem, ale jak na złość zapadała mi się tylko prawa noga. Więc tak brnąłem do przodu, jak ten Herflik z Gestapo, jakbym utykał na jedną nogę.
                Pod drzwiami wielka radość. Nikt się nie włamał pod naszą nieobecność. W momencie przekroczenia progu bacówki człowiek zapomina o tym całym krakowskim pierdolniku, który został jakieś sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt kilometrów za nami. Jeszcze za Mszaną, a nawet za Myślenicami. Tutaj czas inaczej płynie. Skołatane myśli mają przestrzeń, żeby się odnaleźć w sobie. Owiec od dawna nie ma na polanie, zresztą niby wiosna, ale trawa jest jakiś metr, gdzieniegdzie dwa, pod powierzchnią śniegu. Owce by nie pojadły. Po wodę poszedłem z A. jakieś sto metrów wyżej polany. Sprawa nie jest prosta. Tu nie ma kranu. Jest stara, drewniana rynienka zrobiona dziesięć lat temu. Trzeba ją znaleźć pod śniegiem i nabrać wody do baniaka.
                W bacówce temperatura praktycznie jak na zewnątrz z tą różnicą, że nie wieje. Przynajmniej nie wieje, jak na zewnątrz, bo trochę jednak wieje. Kaloryferem jest palenisko w kącie. Cz. z W. rozpalili ogień, można się trochę ogrzać. I z tym jest zabawa. Grzejesz brzuch i inne okoliczne przednie elementy ciała, to w plecy zimno. Jak się odwrócisz, to  masz ciepłą dupę, ale Dżordża można odmrozić. Wino grzejemy w metalowym kociołku zawieszonym na łańcuchu tuż nad paleniskiem. Kiełbasa na jakiejś kracie skwierczy razem z cebulą i żółtym serem. Wyjazd całkiem męski. Rozmowy oscylują pomiędzy ciążą, porodem, a owulacją. Pojawiają się wstawki o żonach, kobietach lub ich braku. O tęsknocie, radości, a nawet o dwóch rodzajach paszportów litewskich. A. wpisuje nas do kroniki. Cz. swoją czołówką oświetla jej pożółkłe strony i czyta wpisy sprzed pięciu, siedmiu i dziesięciu lat. Jeśli ktoś spodziewał się, że w tej historii pojawią się normalni ludzie, to srogo się rozczaruje. Siedzimy na ławeczkach zbitych z desek ustawionych na klepisku, grzejemy nieogolone mordy przy blasku ognia, zagryzamy kiełbasę na przemian z cebulą i popijamy to delikatnym grzańcem z Lidla. Teraz liczy się tylko to, że tam jesteśmy. Wielu nie zrozumie, że można odmrażać kończyny w środku czarnej dupy. Otoczeni tylko lasem, śniegiem i wiatrem. Ale tak z nami jest i nic tego nie zmieni. Po drugiej trzeba iść spać, żeby wstać o szóstej i do pracy na dziewiątą. Niewyspany, prześmierdnięty dymem, z odmrożonym tym i owym. Dalej będziemy tu jeździć, jak Bóg da, a leśniczy nie złapie.