niedziela, 26 maja 2013

Nie jestem Sherlockiem / Owczy pęd, czyli wakacje na wypasie


„These flea markets might not provide you with a true and accurate picture of today’s Europe – you’d have to be a left-wing romantic or a writer to believe they did”.
Miljenko Jergović

                Po kilkunastu godzinach pracy (Lidze Miszczów – to nie jest sport, raczej coś, jak WOŚP, tylko że dla piłkarzy, tak zwanych działaczy i sponsorów), postanowiłem wybrać się pod Halę Targową w celu zakupienia prezentu dla mamy. Szósta z minutami podjeżdżam do tego swoistego pierdolnika rupieci, antyków i innych bibelotów. Na pierwszy strzał bezdomni, kwiaciarki i kloszardzi oczekujący w niedzielny poranek zbłąkanych duszyczek wracających z jutrzni, czy to wyruszających na sumę. A może czekają na mnie? Zawsze bliżej mi do takich ludzi spod sklepu, taniego baru, mleczaka, itp. Od nich można wiele się nauczyć. Istne źródło czystej prawdy gorejącej na dnie kieliszków, kufli, plastikowych kubeczków jednorazowych. Niedomyci z przekrwionymi oczami, jak ja po piętnastu godzinach pracy, wyciągają z poszarpanych, zaplamionych tobołków swoje skarby na pierwsze promienie słoneczne. Idę. Dzisiaj ich słucham na jedno ucho, na drugie Balmorhea. Swoisty kontrast. Gdzieś tam sacrum, gdzieś profanum. Które jest które? Nie wiem. Pcham ten swój rower pomiędzy lampami, talerzami i zardzewiałymi kłódkami. Gdzieś tam kogoś trącę kierownicą, ale nawet się nie obraża, tylko pyta czy pompki, albo dętki nie potrzebuję. Do którejkolwiek z naszych pięknych ‘galerii’ tak bym nie wjechał. A co dopiero mówić o zaczepce kierownicą, jakiejś pani w Zarze, czy innej drogiej szmacie. Zaglądam na stoisko ze zdjęciami. W oczy rzuca się jakąś uśmiechnięta dziewczynka w białej, chyba komunijnej sukience, kwiatem we włosach i medalikiem na szyi. Radość. Prosta, dziecięca sprzed 78 lat, jak informuje wyblakła data na odwrocie portretu. Dziewczynka na zdjęciu ma około siedmiu, może ośmiu lat. Jest szansa, że jeszcze żyje. Ale skąd jej zdjęcie u starszej pani, od której odór odgania nawet muchy i komary. Chyba, że to ona? Przyglądam się. Porównuję. I nic. Żadnego podobieństwa. Może to wiek, może zniszczenie, a może po prostu to nie ona. W takich chwilach zastanawiam się dlaczego ktoś sprzedaje cudze fotografie, albo nawet swoje? Dziesiątki, setki, a nawet i tysiące zdjęć porozmieszczanych na całym placu, w tekturowych pudełeczkach, foliowych koszulkach albo wciśniętych gdzieś pod książki, żeby wiatr ich nie porwał. Inna rzecz, dlaczego ktoś to kupuje? Ja rozumiem pejzaż taki na przykład, albo architekturę, ale portret obcej osoby?
                Sunę dalej. Rower trochę przeszkadza. Coraz więcej ludzi, coraz mniej miejsca. Szukam jakiejś książki, której nie mam, a na nową mnie nie stać. Zresztą po co nową? Skarby literatury polskiej i zagranicznej w cenie biletu MPK. Dwa razy przepedałuję na rowerze do miasta i mam takiego Dostojewskiego lekko pożółkniętego i o porannego pączka do kawy nie muszę się martwić. Trochę nut, jakieś skrzypce bez strun, książek mało – dopiero rozkładają. Trafiam na kilka perełek. Album z XIX wieku z pejzażami wykonanymi w Szwajcarii. Cena: 150 złotych. No za to bym już trochę pojeździł naszą komunikacją – jakoś z półtorej miesiąca. Ale oczywiście grymas na mojej twarzy od razu wywołuje reakcję u sprzedawcy: a ile by Pan dał? Jakbym miał, to pewnie nawet i więcej, bo wolumin ładny, solidny, dużo więcej warty, ale nie na moje dziurawe kieszenie. Poezji nie ruszam ostatnio. Gdzieś niżej sięgam, tak przy bruku, może nieco ponad krawężnik. Książek przybywa i przybywa. Pytam o jakieś kaligraficzne dla Ewy, może coś będzie ciekawego. Wiem, że bywa. Pora wczesna, to coś wyłowię. Jest jakiś cel. Chodzę, pytam, zaglądam w jakieś stare zeszyty. Nic. Mizeria. Jakiś podręcznik do sztuki pisania. Same podstawy, nawet nie jakiś stary. I wtedy cel zaczął się rozmywać. Miło jest czegoś szukać, tylko jeszcze żebym ja wiedział czego szukać. Zwątpienie narasta, jak na złość żadnego przebłysku geniuszu, który czasem każdego z nas nawiedza. Nawet małej iskierki, chociaż drapię ten łeb i drapię, to elektryka całkiem siadła. Daję za wygraną. Poszukam czegoś dla mamy. W końcu po to tu jestem.
Mama, mama, mama. Buty zbiera, ale nie takie jak Kayah reklamowała. Takie z porcelany, metali. Wytężam wzrok wiekiem i innymi dolegliwościami nadszarpnięty. Jest kilka ładnych butów. Coś czerwonego z kwiatami. Taka radosna czerwień. Podchodzę bliżej. Dotykam. Fajans za 5 złotych. Jakby ulepić z gliny po deszczu buta, wypalić w piekarniku w temperaturze w jakiej odgrzewa się pizzę, a na to chlapnąć plakatówką. Nos na kwintę, czy coś w tym stylu. Marny ze mnie Sherlock. Odstawiam rower pod bankomat i przypinam, bo coraz mniej miłych uśmiechów na twarzach zbłąkanych rodaków. Trochę strach, czy jak zrobię kółko, to rower jeszcze będzie, czy pod przejście trzeba iść i znaleźć go w innym kolorze z siodełkiem od Rometa dla niepoznaki. Ale trudno. Prezent – sprawa honoru. Powłóczę nogami od straganu do straganu, od pudła do pudła, spod parasola pod parasol, spod daszku pod most. Po godzinie znajduję! Nie buta oczywiście, bo tych było może z pięć i to lepionych chyba na miejscu, gdzieś za Kocykiem. Stoi na środku stołu. Krąglutka, małym dzyndzelkiem od góry zwieńczona, czwórką kieliszków otoczona niczym garstką dzieci. Matka-karafka! Przedwojenna, czyli z okresu, z którego mama te wszystkie szkliwia zbiera, bo i takie rzeczy u niej znaleźć można. Mówi się, że cena nie gra roli, ale na zimne trzeba dmuchać. Matki święto dzisiaj jest, ale nie zapominajmy o comiesięcznym święcie Matki Boskiej Pieniężnej, a to jeszcze kawał czasu… Ku mojej uciesze cena taka, że w kieszeniach oprócz paprochów jeszcze miejsca dla kilku monet zostało. Misja chociaż częściowo ukończona. Na tą iskrę co dzisiaj nie przyszła nie czekam. Może to przez wilgoć? Czas wrócić do szkoły i nauki pisania, chociaż w teorii. Style, kroje, czcionki, dynamika i statyka litery. Głowa puchnie, ale bez iskry nie wybuchnie.

***
Moja misja na dzisiaj częściowo zakończona. Została mi jeszcze jedna rzecz, ale bez Ciebie nie pójdzie tak łatwo. Mam sprawę. Nie chcę złotówki na koty w Kambodży, ani  suchego chleba dla konia. Nawet sąsiedzkiej szklanki cukru nie chcę. Chcę żebyś zajrzał pod link który niżej wkleję. Fajna prezentacja znajomych z etnologii – one też trochę grzebią, jak nie po straganach, to w ludzkiej ‘pamięci’ i kulturze. Planują pojechać na badania etnologiczne na Wyspy Owcze. Trzeba zebrać trochę lajków, a jest Was trochę, którzy to czytają, więc może chociaż część wesprze dziewczęta w ich projekcie. Jak nie chcecie lajkować, to nie. Pewnie lepiej kliknąć w pajacyka albo nowego demota z Jarkiem K. lub Donaldem T. Wasza sprawa. Ja dziewczyny znam i klikam – jak każdemu kto potrzebuje (w granicach rozsądku). Róbta co chceta, jak mawia poeta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz