W dzisiejszych czasach mało co poza meteorologią Panu Bogu zostało.
Jerzy Pilch
Wiosna.
Pora deszczowa. Nawet nie, że czasem słońce, czasem deszcz. Tylko deszcz. Można
poczytać, można posłuchać muzyki, nawet film można obejrzeć. Na rower ciężej
się zebrać niż w zimie przy mrozach. Nadrabiam zaległości w literaturze.
Dziennik Pilcha, a tu na półkach już Gombrowicz z witryn mnie woła, jakby trzy
poprzednie tomy, to za mało. Walczy Jurek z Bogiem swoim, luteranizmu się
wyrzeka. I z tym Meteorologiem doładował. Ale coś racji ma. Ostatnio, co wsiądę
na rower, to mnie karze za te wszystkie msze opuszczone i grzechy mniejsze lub
większe. Pół dnia czytam w domu, na balkon: kawa-papieros, relaksujący tandem.
Szaroburo, ale nie pada. Wsiadam na rower, Bóg daje mi fory – dwie minuty i
oberwanie chmury. Zatrzymywać się nie ma sensu. Cały mokry docieram do pracy.
Żeby to było raz, ja rozumiem, ale trzy razy w tygodniu!? Wczoraj przeszedł
samego siebie. Pogoda średnia na jeża. Niby ciepło, niby słońce, niebo raz w
błękicie, raz w bazalcie. Stabilnie. Godzina druga w nocy wsiadam na rower. Sto
metrów: błysk. Grzmotu nie słychać. Dziewięć kilometrów do domu. Może dojadę.
Taki wał. Rondo Mogilskie, ulewa, burza, sztorm w mieście. 2:0 dla Niego. Od
rana deszcz. Dzisiaj nawet cienia szansy, żeby jakoś odrobić stratne punkty.
Nie
tylko w mieście mnie prześladuje. Okolice Nieznajowej. Tam czujne oko nieopatrzności
czuwa całą dobę. Ile to razy próbowałem chociaż jeden dzień bez deszczu tam
spędzić. Nic. Nawet jak się udało kilka godzin bez deszczu, to w nocy dawaj
oberwanie chmury. Namiot nie wytrzymuje naporu wody. Zakładasz ponczo na
wierzch, to od spodu strumyk podmyje. I tak zabawa pół nocy, aż dajesz za
wygraną. Próbowałem. Od Czarnego. Nic. Błysk. Grzmot. Spieprzaj dziadu, ta
dolina nie jest ci pisana. Na palcach, po cichutku od Wołowca. Znowu nic.
Nawet, jak cały dzień słońce ryj spaliło, tak tam ściana deszczu. Lipki,
Radocyna, Wyszowatka. Kolejne wysiedlone wsie ościenne. Ale i tam kara mnie
dopada. Wygodnie umoszczony pod drzewem z A. w Radocynie bez namiotu. Zimne
piwo do pięknego zachodu słońca. Cisza, spokój. Rozmowy o tym i o owym. A nawet
bez rozmowy. Jak nie pierdolnie za górą, to szyszki lecą. Zaraz ciemny
pokutniczy jęzor znad przełęczy wychodzi. Oj chłopaki, nawet tutaj na spokojnie
nie posiedzicie. I tak zawsze. Ale się nie poddaję. Pojadę, może przyśnie i
jeden wieczór dane mi będzie spędzić bez deszczu.
Pogoda
barowa, ale pić się nie bardzo chce. Osiem miesięcy Pilchowego dziennika i ani
słowa o alkoholu. Jedno, może dwa. Ale bez wyrazu. Ciągłe zmagania z Bogiem,
wiarą, i katolikami. Czasami coś o literaturze. Nawet on mnie zawodzi. Czasy Żółtego szalika czy Upadku odeszły w
zapomnienie. Dzisiaj Dzień Dziecka, ale ja już się łapię, z racji wieku, pod
Dzień bez alkoholu. Może to i lepiej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz