poniedziałek, 31 października 2011

Nocny wypas owiec

Nie ma jeszcze śniegu. Drzwi od samochodu zamknięte. Ktoś komuś przyświeca czołówką żeby ten swobodnie założył plecak. Jest chwilę przed północą. Nie ma gwiazd. Nie ma mgły. Jest ciemno. Nawet psy, z oddalonej o kilka kilometrów wsi, wyjątkowo nie szczekają dzisiaj. Ruszamy bitą drogą w górę doliny. Po drodze mijamy znak zakazu wjazdu i tablicę informacyjną, że znajdujemy się w Parku Narodowym. Dwa szlabany. Dom leśniczego – tu na paluszkach, żeby nas nie zobaczył. Mijamy betonowy mostek. Strumień cichuteńko szumi kołysankę z lewej strony drogi. Po kilkuset metrach trzeba odbić w prawo, w leśną drogę. Ale tylko na chwilę. Troszkę dalej skręcamy w lewo, pod ostrą górę. Tutaj już wolna amerykanka. Wszystkie drogi prowadzą do bacówki. Potykając się o kamienie lub wystające spod liści gałęzie targamy nasze mieszczuchowate tyłki do góry. Czasami wąwozem, czasami przez krzaki, a czasami nawet jakaś leśna ścieżka się znajdzie. Tym razem strasznie się dusiłem przemierzając ten dystans. Papierosy, alkohol, niedoleczona choroba – kondycja siada.
            Chwilę przed pierwszą w nocy weszliśmy na polanę. Po prawej znajduje się kiedyś opuszczona bacówka. Teraz zamieszkiwana (niezbyt legalnie) sezonowo przez nas. Pojawiamy się tu przeważnie na noc, bo władze Parku nie przepadają za obcymi na swoim terenie – mimo zgody właściciela bacówki na jej użytkowanie.
            Dół jest wykonany z kamienia. Dach pokryty blachą, częściowo odmalowaną kilka lat temu przez niektórych z nas. Drewniane drzwi wraz ze skoblem, także przez nas zamontowane, pozwalają od dłuższego czasu ograniczyć wizyty intruzów. W środku, tuż za drzwiami, po prawej stronie znajduje się palenisko, nad którym wisi łańcuch do wieszania kociołka – taki nasz czajnik do przyrządzania herbaty. Po lewej stronie przy drzwiach składujemy drewno na opał. Zaraz za nim znajduje się drabinka prowadząca na niby-piętro. Zbudowane około pięć lat temu. Kiedyś przyjeżdżało nas tam więcej. Za drabinką jest stół, a za nim dwie skrzynie, na których można siedzieć. Wszystko to podświetlone świeczkami i płomieniami z paleniska. Wodę na herbatę przynosimy w baniaku ze źródełka na górze polany.
            Magiczne miejsce kojące nerwy. Dające odpoczynek udręczonej duszy. Zawsze dobrze porządkuje mi się tu myśli. A ostatnio nazbierało się ich trochę. Problemy miłosne. Coraz większe problemy z nadużywaniem alkoholu. Spowolniony rozwój intelektualny – na szczęście jeszcze nie zastój! Ułożyłem się wygodnie na łące, gdy wszyscy już zasnęli. Gwiazdy pojawiły się tylko na chwilę. Jak Piasecki w „Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy” nadałem niektórym żeńskie imiona – może kiedyś też to opiszę – tak, jak niektórym górskim szczytom. Było chwilę po czwartej. Biłem się z myślami bardzo długo, aż do świtu. Nie wiele byłem w stanie poskładać. Wypiłem wcześniej prawie pół litra koniaku. Po alkoholu lepiej mi się myśli. Mam takie małe alkoholowe epoche. Skupiam się tylko na jednym problemie i drążę go do końca – mojego lub jego. Tym razem nie podziałało. Postanowiłem się na chwilę zdrzemnąć. Pobudka o siódmej.
            Rano kac się nie pojawił, ale problemy nie zniknęły. Kolejne magiczne miejsce przestało działać. Wszyscy jeszcze spali. Poszedłem po wodę. Nie ma już śniegu – był tydzień temu.
Zadumek Chmielny

czwartek, 13 października 2011

Piłeś? Nie jedź! Nie pileś? Wypij!

Piątek. Zeszły piątek. Okolice godziny 4:30. Po skończonej pracy standardowy powrót na rowerze. Wyjątkowo wcześniej, tylko, dwa, może trzy piwka. Po prawej stronie tory tramwajowe, po lewej kolejowe. W okolicach wjazdu do tunelu tramwajowego ruch. Kilka osób z siatkami i wózkami. To bezdomni zaczynają swój dzień. Niektórzy jeszcze zaspani leniwie gramolą się na powierzchnię. Inni już w grupce odkręcają pierwszy ‘napój rozgrzewający’. Na przystanku obok jakiś kloszard macha do mnie. Prosi o papierosa. Krótka przerwa, już na starcie. Daje mu jednego i wsiadam na rower. Czym prędzej do domu, bo zimno. Czasy beztroskiego wygrzewania się na łąkach już minęły. Teraz każdy szuka schronienia w cieple. Ja w pubach, kawiarniach, restauracjach. Oni w tunelach, bramach, kanałach, czasami na ławce w galerii, dopóki ochrona ich nie wyrzuci. Do schronisk nie chcą iść. Schroniska są przepełnione. Tam są reguły. Nie wolno pić. Większość nie chce umierać. Ale nie wszyscy wygrają wojnę z mrozem. Temperatura nie pyta o wiek, o płeć, o to dlaczego ‘wybrali’ takie życie. Jedyna ‘sprawiedliwa’ daje każdemu po równo.
Ruszam dalej. Siarczysty wiatr daje się we znaki. Zakładam kaptur. Droga rowerowa wiedzie przez tunel przy dworcu, tam też można spotkać kilku którzy chcą jeszcze dospać, tą godzinkę, dwie, zanim zacznie się ruch uliczny. Przy ekonomicznej pusto. Kilka taksówek odwozi zmęczonych klientów nocnych lokali. W przejściu pod mogilskim panowie na tekturowych karimatach chronią się przed wiatrem. Siedzą skuleni pod ścianą, przykryci starymi kocami, kurtkami, workami, palą papierosy, jedzą konserwy popijając jakimiś ‘izotonikami’. Latarnie ledwo doświetlają ich poszarzałe, zarośnięte twarze. Mijam ich czym prędzej. Chcę jeszcze skosztować trochę snu zanim zacznie świtać. Między Mogilskim, a Komendą nie ma ścieżki rowerowej. Klnę pod nosem na dziury w chodniku i na kierowców tarasujących przejazd. Zatrzymuję się przy Orlenie. Trzeba kupić papierosy, bo rano nie będzie chciało mi się iść do sklepu. Naprzeciwko Straż Miejska ściąga z ławki na przystanku jakiegoś kloszarda.
Park AWF-u całkiem pusty. Panie z pieskami wyruszą najwcześniej za godzinę na poranne ploty. Tylko w akademikach kilku studentów świętuje początek roku, albo zaliczoną wreszcie sesję. Strasznie zimno w palce u rąk. Jutro pójdę kupić rękawiczki, jutro. Teraz naciskam mocniej na pedały. Jeszcze ze 3-4 kilometry. Dochodzi piąta. W przejściu podziemnym na Czyżynach powoli otwierają się sklepiki. Pan z piekarni zatarasował cały przejazd skrzynkami z bułkami. Skoro i tak się zatrzymuje, to kupiłem jedną, jeszcze ciepłą! Do domu coraz bliżej. Na Placu Centralnym zatrzymuje mnie Straż Miejska. Jeszcze czuć ode mnie piwo, ale podczas tej podróży już całkiem wytrzeźwiałem. Ale z nimi nie ma dyskusji, czuć alkohol, będzie dmuchanie, a co dalej to się okaże. Z lewej strony otwierają się drzwi. Pan w czapce wystawia zaspaną twarz, świeci latarką na mnie. No moją brodatą, zakapturzoną gębę. Następnie na nogi. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Widzi, że jadę w sandałach. Chyba ze współczucia powiedział żebym jechał dalej. Ciśnienie opadło. Ruszam powoli w kierunku swojego bloku. Teraz ciepły prysznic. Koniak z ciepłym mlekiem i miodem. Kilka stron książki przed snem. Zaczyna świtać. Idę spać, jutro na 15:30 znowu do pracy. Znowu na rowerze.

wtorek, 4 października 2011

Słowa gruchoczące szczęki

Ciroan chciał kiedyś stworzyć język, w którym słowa gruchotałyby szczęki. Swoimi aforyzmami uszkodził już nie jeden młody umysł nieumiejący zinterpretować tego, czego tak naprawdę nie da się zinterpretować. Jego myśli tak dobitne, a zarazem niesamowicie pokrętne, dają się odczytać na wiele sposobów. Czytając go dwa lata temu wydawało mi się, że docierałem do sedna myśli. Rok później, znajdowałem nowe dno. Teraz jeszcze inaczej na to patrzę. Piękne jest to, że można czytać Jego prace i za każdym razem jakoś inaczej je rozumieć. Nowego języka nie udało mu się stworzyć. Nie było takiej potrzeby. Ten język już istnieje. Jest to nasze codzienne milczenie. Te słowa gruchoczące szczęki są naszymi oczekiwaniami. Oczekiwaniami na słowa, których nigdy się nie doczekamy. Nic tak nie niszczy nas samych, jak pewne wyobrażenie, idealizacja.
Napisać książkę. O Hucie. Brudzie. Smrodzie. Alkoholizmie. O szczęściu. Miłości. Poezji. Wrzucić do jednego tygla panią sprzedającą maliny pod sklepem z profesorem dłubiącym w notatkach, w jakiejś przyszarzałej kawalerce. Pokazać dzielnicę taką jaka jest. Błoto. Dziury. Obszczane bramy. Parki. Alejki. Łąki. Osiedlowe krzyki tłumiące odgłosy Rachmaninowa dobiegające, gdzieś z jakiegoś okna. Przewodnik. Po barach. Pubach. Burdelach. Muzeach. Kościołach. Teatrach.
Nie stwarzać bohatera! Nie kreować świata. Nie dawać mu nic, ale też nic nie odbierać. Nie pisać o sensie życia, ani o jego braku. Nawet się nad tym nie zastanawiać! Nie planować. Budzić się rano i pisać, albo nie pisać. Powoli toczyć gówno i zobaczyć, co się do niego przyklei. Odrzucić moralizację. Pogrzebać etykę. Spuścić pointę w kiblu.
Życie jest zawsze jakimś sposobem życia. Uśmiercić bohatera. Powołać go na nowo do życia. I tak w kółko.  Wszyscy umieramy i rodzimy się wielokrotnie w ciągu jednego życia. Pozorna śmierć. Pozorne życie. Gruchotać szczęki milczeniem. Podpalać umysły słowami.