czwartek, 13 października 2011

Piłeś? Nie jedź! Nie pileś? Wypij!

Piątek. Zeszły piątek. Okolice godziny 4:30. Po skończonej pracy standardowy powrót na rowerze. Wyjątkowo wcześniej, tylko, dwa, może trzy piwka. Po prawej stronie tory tramwajowe, po lewej kolejowe. W okolicach wjazdu do tunelu tramwajowego ruch. Kilka osób z siatkami i wózkami. To bezdomni zaczynają swój dzień. Niektórzy jeszcze zaspani leniwie gramolą się na powierzchnię. Inni już w grupce odkręcają pierwszy ‘napój rozgrzewający’. Na przystanku obok jakiś kloszard macha do mnie. Prosi o papierosa. Krótka przerwa, już na starcie. Daje mu jednego i wsiadam na rower. Czym prędzej do domu, bo zimno. Czasy beztroskiego wygrzewania się na łąkach już minęły. Teraz każdy szuka schronienia w cieple. Ja w pubach, kawiarniach, restauracjach. Oni w tunelach, bramach, kanałach, czasami na ławce w galerii, dopóki ochrona ich nie wyrzuci. Do schronisk nie chcą iść. Schroniska są przepełnione. Tam są reguły. Nie wolno pić. Większość nie chce umierać. Ale nie wszyscy wygrają wojnę z mrozem. Temperatura nie pyta o wiek, o płeć, o to dlaczego ‘wybrali’ takie życie. Jedyna ‘sprawiedliwa’ daje każdemu po równo.
Ruszam dalej. Siarczysty wiatr daje się we znaki. Zakładam kaptur. Droga rowerowa wiedzie przez tunel przy dworcu, tam też można spotkać kilku którzy chcą jeszcze dospać, tą godzinkę, dwie, zanim zacznie się ruch uliczny. Przy ekonomicznej pusto. Kilka taksówek odwozi zmęczonych klientów nocnych lokali. W przejściu pod mogilskim panowie na tekturowych karimatach chronią się przed wiatrem. Siedzą skuleni pod ścianą, przykryci starymi kocami, kurtkami, workami, palą papierosy, jedzą konserwy popijając jakimiś ‘izotonikami’. Latarnie ledwo doświetlają ich poszarzałe, zarośnięte twarze. Mijam ich czym prędzej. Chcę jeszcze skosztować trochę snu zanim zacznie świtać. Między Mogilskim, a Komendą nie ma ścieżki rowerowej. Klnę pod nosem na dziury w chodniku i na kierowców tarasujących przejazd. Zatrzymuję się przy Orlenie. Trzeba kupić papierosy, bo rano nie będzie chciało mi się iść do sklepu. Naprzeciwko Straż Miejska ściąga z ławki na przystanku jakiegoś kloszarda.
Park AWF-u całkiem pusty. Panie z pieskami wyruszą najwcześniej za godzinę na poranne ploty. Tylko w akademikach kilku studentów świętuje początek roku, albo zaliczoną wreszcie sesję. Strasznie zimno w palce u rąk. Jutro pójdę kupić rękawiczki, jutro. Teraz naciskam mocniej na pedały. Jeszcze ze 3-4 kilometry. Dochodzi piąta. W przejściu podziemnym na Czyżynach powoli otwierają się sklepiki. Pan z piekarni zatarasował cały przejazd skrzynkami z bułkami. Skoro i tak się zatrzymuje, to kupiłem jedną, jeszcze ciepłą! Do domu coraz bliżej. Na Placu Centralnym zatrzymuje mnie Straż Miejska. Jeszcze czuć ode mnie piwo, ale podczas tej podróży już całkiem wytrzeźwiałem. Ale z nimi nie ma dyskusji, czuć alkohol, będzie dmuchanie, a co dalej to się okaże. Z lewej strony otwierają się drzwi. Pan w czapce wystawia zaspaną twarz, świeci latarką na mnie. No moją brodatą, zakapturzoną gębę. Następnie na nogi. Na jego twarzy pojawia się uśmiech. Widzi, że jadę w sandałach. Chyba ze współczucia powiedział żebym jechał dalej. Ciśnienie opadło. Ruszam powoli w kierunku swojego bloku. Teraz ciepły prysznic. Koniak z ciepłym mlekiem i miodem. Kilka stron książki przed snem. Zaczyna świtać. Idę spać, jutro na 15:30 znowu do pracy. Znowu na rowerze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz