wtorek, 26 marca 2013

Metafizyczny redyk


Zima. Śniegu do połowy łydki. Zgrabiałymi palcami, jak konary buków, strzelającymi na mrozie odpalam papierosa na parkingu. Kupiliśmy z A. po Łomży, w jakimś supermarkecie na obrzeżach Mszany, na ostatnie pięć kilometrów podróży samochodem. Upał zelżał. Jakieś minus piętnaście stopni Celsjusza, przy wietrze jeszcze niżej. Jedziemy w stronę Niedźwiedzia, dalej w lewo na Koninę. Ogrzewanie w dół – taka aklimatyzacja zawczasu. Gdy samochód staje nadchodzi najgorsze. Czas założyć tymi skostniałymi rękami ochraniacze. Zamykanie zamków, zaciąganie ściągaczy. Chłopaki oddają ostatnią salwę na poboczu. Powoli ruszamy do przodu. Lód pod śniegiem nie ułatwia zadania. Koło domu leśniczego zapada cisza. Tutaj trzeba uważać. Jeden halt i wracamy do domu. Na terenie parku nie wolno poruszać się poza szlakami, a tam, gdzie szliśmy nie było nawet ścieżki. Czysty las, tony śniegu i samotna bacówka na brzegu polany. Ale nawet pies leśniczego w taką pogodę nie wychyla nosa z budy.
                Za leśniczówką droga skręca w lewo. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów prostej i trzeba wejść na leśny trakt, chociaż teraz bardziej adekwatną nazwą jest śnieżny trakt. Zaczyna się delikatne zbocze. Śnieg sięga prawie do kolan. Przecieranie drogi rozpoczyna A., ale po stu metrach daje za wygraną. Zmieniamy się. Ja jestem najniższy, więc u mnie śnieg sięga powyżej kolan, czyli jakieś dziesięć centymetrów ponad ochraniacze. Idę mozolnie, jak lodołamacz gdzieś na Syberii dajmy na to po takim Amurze w środku zimy, ale idę. Robimy postoje co dziesięć minut. Chłopaki muszą złapać oddech i wyrównać kołatanie w przedsionkach. Po półtorej godziny docieramy na skraj polany. W lecie szybkim krokiem idzie się dwadzieścia minut. Jeszcze pięćdziesiąt metrów przez polanę i upragniony cel stanie przed nami. Polany w zimie mają to do siebie, że jest tam najwięcej śniegu, część twarda i ubita, że spokojnie można stąpać po powierzchni, część miękka, która zapada się pod nawet niewielkim ciężarem. Pech, kara boska, nie wiem, ale jak na złość zapadała mi się tylko prawa noga. Więc tak brnąłem do przodu, jak ten Herflik z Gestapo, jakbym utykał na jedną nogę.
                Pod drzwiami wielka radość. Nikt się nie włamał pod naszą nieobecność. W momencie przekroczenia progu bacówki człowiek zapomina o tym całym krakowskim pierdolniku, który został jakieś sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt kilometrów za nami. Jeszcze za Mszaną, a nawet za Myślenicami. Tutaj czas inaczej płynie. Skołatane myśli mają przestrzeń, żeby się odnaleźć w sobie. Owiec od dawna nie ma na polanie, zresztą niby wiosna, ale trawa jest jakiś metr, gdzieniegdzie dwa, pod powierzchnią śniegu. Owce by nie pojadły. Po wodę poszedłem z A. jakieś sto metrów wyżej polany. Sprawa nie jest prosta. Tu nie ma kranu. Jest stara, drewniana rynienka zrobiona dziesięć lat temu. Trzeba ją znaleźć pod śniegiem i nabrać wody do baniaka.
                W bacówce temperatura praktycznie jak na zewnątrz z tą różnicą, że nie wieje. Przynajmniej nie wieje, jak na zewnątrz, bo trochę jednak wieje. Kaloryferem jest palenisko w kącie. Cz. z W. rozpalili ogień, można się trochę ogrzać. I z tym jest zabawa. Grzejesz brzuch i inne okoliczne przednie elementy ciała, to w plecy zimno. Jak się odwrócisz, to  masz ciepłą dupę, ale Dżordża można odmrozić. Wino grzejemy w metalowym kociołku zawieszonym na łańcuchu tuż nad paleniskiem. Kiełbasa na jakiejś kracie skwierczy razem z cebulą i żółtym serem. Wyjazd całkiem męski. Rozmowy oscylują pomiędzy ciążą, porodem, a owulacją. Pojawiają się wstawki o żonach, kobietach lub ich braku. O tęsknocie, radości, a nawet o dwóch rodzajach paszportów litewskich. A. wpisuje nas do kroniki. Cz. swoją czołówką oświetla jej pożółkłe strony i czyta wpisy sprzed pięciu, siedmiu i dziesięciu lat. Jeśli ktoś spodziewał się, że w tej historii pojawią się normalni ludzie, to srogo się rozczaruje. Siedzimy na ławeczkach zbitych z desek ustawionych na klepisku, grzejemy nieogolone mordy przy blasku ognia, zagryzamy kiełbasę na przemian z cebulą i popijamy to delikatnym grzańcem z Lidla. Teraz liczy się tylko to, że tam jesteśmy. Wielu nie zrozumie, że można odmrażać kończyny w środku czarnej dupy. Otoczeni tylko lasem, śniegiem i wiatrem. Ale tak z nami jest i nic tego nie zmieni. Po drugiej trzeba iść spać, żeby wstać o szóstej i do pracy na dziewiątą. Niewyspany, prześmierdnięty dymem, z odmrożonym tym i owym. Dalej będziemy tu jeździć, jak Bóg da, a leśniczy nie złapie.