Ostatnio sporo podróżuję po
mikroświecie maksi sklepów. Nie kupuję. Zbieram. Zbieram historie. Przy
zbliżających się świętach ludzie są jacyś bardziej rozmowni. Radosne święta,
ponure opowieści. Gdzieś, w którymś kościele, jakiś staruszek został
okradziony. Poszedł najzwyczajniej do komunii, jak co tydzień. Gdy wrócił na
swoje miejsce w ławce, nie było już saszetki, w której trzymał lekarstwa na
serce i pieniądze ciężko zarobione w Makro, czy innym hipermarkecie. Został bez
pieniędzy i nie może wykupić recepty na nowe lekarstwa. Dla niego te święta nie
będą radosne. W małej wiosce, pod Limanową, świadkowie Jehowy przyszli do
pewnej staruszki porozmawiać o Jezusie, o zbawieniu i wszystkim tym, co
związane z myślą religijną. Ich myślą religijną. Starsza kobieta od dawna mieszkała
sama. Para pielgrzymów weszła do środka. Kobieta zaczęła zadawać pytania, prezentować
broszurki, opowiadać historie z życia Jezusa. Staruszka zadowolona, że wreszcie
ma z kim porozmawiać przygotowała poczęstunek, herbatkę, itp. W tym czasie
pielgrzym kręcący się po domu, zaczął wyszukiwać i kraść oszczędności, biżuterię
samotnej kobieciny. Na pocieszenie zostawili jej stos rożnych broszur. Dopiero
następnego dnia zorientowała się, że z domu zostało wyniesione wszystko, co
cenne. Przyjemne święta bez bliskich, bez pamiątek i oszczędności całego życia.
Podobnych historii jest mnóstwo. Co dziwne, w żadnej z nich nie pojawiają się Żydzi. A przecież najczęściej to oni są
wszystkiemu winni. Zawsze.
Na moim osiedlu też przygotowania
do świąt w pełni. Słoneczni bracia w
zimowe poranki rozdzielają między sobą zadania. Część z nich staje pod kioskiem
prosząc o papierosa, inni pod sklepem zbierają na zapitek. Najbardziej
ruchliwym miejscem staje się bar mleczny i jedzenie, o które proszą. Sam
czasami kupuję im pierogi, naleśniki albo barszcz. Przychodzą z półlitrowymi butelkami
po pepsi i przelewają zupy, żeby zabrać coś do domu. Wieczorem zbierają się wszyscy pod śmietnikiem i idą w
nieznane. Do bunkra na osiedlu, do kanałów, do opuszczonych domków działkowych,
aby razem obchodzić wigilię. Czasami słyszę, jak niektórzy starają się śpiewać kolędy.
Bez zębów, zapuchniętymi wargami, pustymi oczami. Nikomu nie przyjdzie do
głowy, żeby pójść do przytułku, schroniska, kościoła. Tam nie wolno pić.
Najlepiej we własnym gronie, wśród ludzi którzy cię rozumieją. Taki klimat.
Ja
siedzę sobie w ciepłym domu przy Facebooku, Youtube, z problemami, które zmieniają
się w nic, jak widzę to wszystko, co dzieje się wokół mnie. Chodzę na
wigilie do znajomych, z jednej na drugą, z drugiej na trzecią i mijam tych
smutnych kolędników z kiepem przyklejonym do wargi. Jedząc barszcz z ludźmi, których
znam, czasami wydaje mi się, że mój świat jest mocno odrealniony. Na szczęście
wchodząc po schodach pan Bogdan – tak go nazwałem – śpiący na moim półpiętrze,
zawinięty w jakieś stare szmaty, przypomina mi, jak ten świat się toczy. Moje
życie nie jest jeszcze takie złe. Albo dobre.