wtorek, 7 stycznia 2014

Zimowa włóczęga vol. 2 / The end.

Dziurawa, kręta droga przez las doprowadziła mnie do pierwszych zabudowań, tuż za cmentarzem. Polany mają to do siebie, że raczej trudno się tu zgubić, ale jak już ci się przytrafi toś przepadł prawie na zawsze. Bo autobusy jeżdżą dwa i to nie każdego dnia. Wczesnym rankiem, znaczy świtem, a zimą to nawet jest jeszcze noc. Albo późnym rankiem, dla niektórych już nawet popołudniem, ale dla nikogo wieczorem. Bez samochodu nie pożyjesz. Nawet rower niewiele zdziała, bo każden jeden wyjazd pod górę tak wielką, że już na starcie trzeba pchać. Można przez Krempną na Słowację, ale tam diabeł w euro zaklęty, więc nikt już nie jeździ. Jedyna droga ucieczki, niby otwarta, a jednak zamknięta.
Tak więc Polany. Jeśli skręci się w lewo, na jedynym skrzyżowaniu, to trafi się pod sklep pana Andrzeja. Moje ulubione miejsce na tradycyjnego Żubra, jednak dzisiaj tylko oranżada. Pod sklepem jakby pustawo. Może zamknięte? Ale przerwa dopiero od 14, więc jak to tak? Niby dzień normalny, ni to zimny, ni to ciepły, a ławeczka pusta. Za remizą wiatr tylko hula, ale na mój widok uciekł w pole, gdzieś za cerkiew. I cisza. Wszedłem do środka i zaskoczona mina sprzedawcy : w zimie żeś pan tu przyjechał? Ano w zimie, w zimie. Bo to taka zima, a nie zima. Zapytałem, co z ławeczkowym składem, czy przy takiej pogodzie nikt nie siedzi, piwa nie pije, historii nie opowiada? Dowiedziałem się, że pewnie przyjdą później, bo każdy coś pewnie robi. Pogadaliśmy chwilę o tym i owym, bo ani my starzy znajomi, ani świeżo zapoznani. Ot klient i sprzedawca raz, może dwa razy do roku się widzący od kilku lat, więc jak taką znajomość nazwać? Drzwi się otworzyły. Bogdan przyszedł. Od wejścia się uśmiechnąłem, ale nie poznał mnie. Bo w sumie jak mógł mnie poznać, kiedy raz się z nim widziałem i już był pijany. Dzisiaj nie lepiej. Wychudzony, poszarzały, cuchnący. Na wstępie się ukłonił, na nowo przedstawił, trochę zakołysał biodrami trzymając się lady i na kreskę chciał piwo, bo dzień wczorajszy okrutny był. Sztorm jakiś czy coś. Zaproponowałem, że ja zapłacę. Chyba mu pamięć wróciła, bo od razu jakiś rozmowniejszy się zrobił.
Usiedliśmy na ławce z widokiem na ugór i kawałek lasu. Piękny widok. Zapytałem o zimę, z głupa, bo niby to klasyczna gadka o pogodzie, a jednak nie do końca. Mówi, że zima, jak zima, tylko piwo nie smakuje tak, jak latem. Teraz to raczej więcej wina, a u Andrzeja nie dostaniesz, więc rano piwo, żeby człowiek jakąś namiastkę życia poczuł, coś jak pierwsze promienie słońca, a wieczorem wino, bimber jak są pieniądze, a jak nie to denaturat. Raczej więcej tego ostatniego, bo kto w zimie do kopania rowów kogoś potrzebuje? Owiec też za bardzo nie ma jak paść, więc trochę na drewnie, trochę na węglu przyhandluje. Oczywiście nieznanego pochodzenia. Mówię, że takie trochę ryzykowne życie. A on, że już dwa razy próbował je skoczyć, ale nie wyszło. Próbowałem wytłumaczyć, że za każdym łykiem denaturatu gra z życiem w rosyjską ruletkę. Nie podziałało, ale nie spodziewałem się tego. Mówi, że tu w okolicy więcej umarłych jest ciekawszych niż żywych. Jakby dobrze poszukać i do zmierzchu poczekać, to może który z lasu by wyszedł na modlitwę do cerkwii. Nie wiem, czy to moja oranżada, czy ten wiatr, ale poczułem się jakoś nieswojo. W duchy nie wierzę, a już na pewno nie w te Bogdana, który za piwo, jak każdy pijus, opowie ci taką historię, jaką będzie trzeba, aż będziesz chciał zostać dłużej i postawić następne. Ja nie chciałem. Musiałem jechać dalej. Dzisiaj jeszcze trzeba wrócić. A duchów można szukać w Czarnym, albo w Radocynie.
Mam jedno marzenie. Kupić rozwalającą się szkołę w Radocynie. Idealne miejsce do mieszkania! (Obadajcie na obraz w google – piękna!). Jakiś czas temu szukałem informacji na jej temat i nie mogłem nic znaleźć. Chyba jest nie na sprzedaż. Ale większego zadupia nie ma. W okolicy ze dwa domy, ośrodek szkoleniowy, chyba dla leśników i w sezonie letnim baza namiotowa, ale nie jak w mieście, że za rogiem, tylko kawał drogi w dół doliną. Więc cisza. Tylko żeremia bobrów, trochę saren, jakieś myszołowy i gdzieniegdzie węże w lecie. Dzikie jabłonie, dziki strumyk, dzikie świnie, jak te, co kiedyś spotkałem za Wyszowatką w stronę Grabia. Szły nocą przez drogę z lasu do lasu. Pięć małych i matka. Ja pięć kilo w gaciach (na każdego malucha po kilogramie), bo chyba każdy wie, co to znaczy spotkać lochę z młodymi w czerwcu.
Ale przez Radocynę tylko przejechałem, przystanąwszy na chwilę rozejrzałem się po okolicy. Tu krzyż, tam krzyż, puste pastwiska, trochę śniegu pod lasem i tyle. Nie wysiadałem. Jak człowiek nie wysiada, to później chyba aż tak nie tęskni. Bo to oglądanie przez szybę trochę jakby nierealne. I z ludźmi tak jest. Jak nie podejdziesz, nie dotkniesz, nie poczujesz, to jakby mniej tęsknisz. Ale jak już zaczniesz obcować bardziej, toś przepadł jak w Polanach po trzynastej.
……………………………………………………………………………..

Z tym wpisem kończę z blogiem, więcej wpisów nie będzie. Ament!

Zimowa włóczęga vol. 1

Pożyczyłem ostatnio samochód. Nie prowadziłem prawie przez rok, od wypadku. Z lekkim stresem ruszyłem na wschód autostradą, niby bezpieczniej, bo do rowu daleko i psy raczej nie biegają. Szybko minąłem Tarnów – nigdy mi się tam nie podobało – i skierowałem się na Jasło. Po drodze małe, wąskie dróżki, a z pobliskich domów tylko wyłaniały się kudłate łby, żeby szczeknąć, ewentualnie odprowadzić wzrokiem. Stres to narastał, to malał, aż zszedł do zera po kilku godzinach. Miałem inne problemy na głowie. Miałem potrzebę pojechać do Dukli, do Polan, do Czarnego.
W Jaśle byłem chwilę po siódmej. Na ulicach mały ruch, dalej szaro i brudno. Zresztą ja znam tylko okolice dworca, może gdzieś indziej, gdzieś dalej jest kolorowo? Ale nie sądzę. Myślałem, że załapię się na jakieś śniadanie w knajpce koło dworca, ale niestety jeszcze zamknięte. Ruszyłem do Nowego Żmigrodu. Tam znam tylko masarnie, piekarnie, sklep z żelastwem, no i od jakiegoś czasu piękne, zielone delikatesy, które do takiej miejscowości pasują, jak asfalt w Tatrach do Morskiego Oka. Przypomniałem sobie o cukierni obok fryzjera. Ale ani cukierni, ani fryzjera znaleźć nie mogłem. Niby dziewięć lat, a pamięć już nie ta. Pod pocztą zapytałem lokalsa, starszego jagomościa w szarej, znoszonej jesionce z kaszkietem podobnym do mojego – swój swego wszędzie znajdzie -, czy nie kojarzy tu niedaleko takiej małej cukierni, bo dobre pączki mieli, nie takie awiteksy, buczki, czy Michalscy. Takie jak prababcia wysmażała jeszcze na piecu w izbie. Tłuste, przypalane, o kształcie jej dłoni. W odpowiedzi tylko usłyszałem: Eeee, panie, już dawno wszystko zamknęli. Teraz wszystko w tej zielonej bombonierce z drzwiami, co się same otwierają. Pączek obok węgla, węgiel obok wódki, wódka obok kosiarki, bo już mało kto kosy używa. Trochę pomarudził, trochę go słuchałem, trochę mi było żal. Pożegnałem się i szosą dukielską ruszyłem do PTTK-u na kawę i szarlotkę.
W Dukli jakoś żywiej. Nie żeby sezon turystyczny, czy coś. Nigdy tam nie spotkałem tych prawdziwych turystów, co to by sobie zdjęcia robili pod ratuszem, albo przy fontannie. Może dlatego, że ratusz od lat w ruinie, albo w remoncie, a remont w ruinie? Sam się gubię. Może dlatego, że fontanny nie ma? A poza klasztorem świętego Jana z Dukli w Dukli, to muzeum jest, ale w zimie, to jakby go nie było, a i klasztor na uboczu. Pątnicy z Canonami nie docierają za często. O oniryzmie Dukli Stasiuk popełnił był małą książeczkę. Jak komuś brakuje magii i wakacyjnych fantasmagorii ciężkich od upałów, zakurzonych i ospałych, to polecam Duklę. Można uciec daleko, i nawet nie trzeba znać samej miejscowości. Ma ci Andrzej dar taki, że czytając od razu przed oczami masz street view i to w jakości HD.

Po śniadaniu ruszyłem odwiedzić Andrzeja (nie Stasiuka) w sklepie. Znowu dukielską, tym razem nazad. Po lewo Cergowa szaro-zielona, ospała jak słońce, któremu ewidentnie nie chce się dzisiaj wstawać. Nie dziwię mu się. Też ostatnio tak mam. Jakbym nie musiał, to bym nie wstawał. A tak to wyjdę i świecę. Nawet nie na pół gwizdka. Trochę żołądek, daje znać, że żyję, bo czasami coś trzeba zjeść. Trochę moja parszywa morda nadrobi uśmiechem, na który nie mam ochoty, ale trza żyć z ludźmi jakoś, a nie gadać nie potrafię. I tak z tym słońcem nie najgorzej, ale gębę ma schowaną jeszcze głęboko w pierzynie. W Iwli trzeba skręcić w lewo w stronę wyciągów, takie ostatki „normalnej” cywilizacji. Ale i w tym roku pątników na stoku nie spotkasz. Zima jak to słońce, w dupie ma, co ktoś chce. I nawet najlepszy proktolog w kraju nie jest w stanie powiedzieć kiedy przyjdzie. Jak już się wyjedzie na górę to można, a nawet wypadałoby na chwilę przystanąć z dwóch powodów. Po pierwsze: kończy się tu zasięg sieci komórkowej. Jak ktoś ma do kogo, to mu pisze, że (i tu po drugie, po lewej): piękny widok na łąki, lasy i malutką cerkiewkę wciśniętą w zbocze obok wyciągu. Chociaż ona tu była pierwsza, to teraz jest druga, mimo, że wyciąg nie działa. Ja wyłączam telefon, siedzę chwilę w samochodzie i patrzę. Szukam konia, który cztery lata temu uciekł komuś z pastwiska i sunął po tych łąkach. Ależ wtedy się czuło wolność! Ja byłem szczęśliwy mogąc obserwować ten żywioł, a co dopiero on? Ale niestety nic nie wypatrzyłem. Nawet myszołowy uwielbiające te otwarte przestrzenie zaszyły się gdzieś w lesie. Kiedyś jeszcze wyszedłbym sprofanować wiejskie powietrze papierosem, może dwoma, bo tak pięknie, że się chce usiąść na skraju drogi i patrzeć tak bez końca. W takich momentach człowiek czuje słowa Byrona (Nie człowieka mniej kocham, lecz naturę bardziej), nawet w podeszwach od butów, które rwą się, aby zejść tam w dół, tam w dolinę, tam w las i już nie wrócić. Odpalam silnik na nowo i zjeżdżam w dół, na prawo.

czwartek, 2 stycznia 2014

Uboga zima

Nie śpię od dwóch tygodni. Dwie godziny snu. Godzina patrzenia w ścianę. Godzina snu - dwie czytania, leżenia, myślenia. Czasami całą noc patrzę w sufit i nic więcej nie robię. Nie palę już prawie dwa miesiące. Nie chcę palić - mam ochotę zapalić. Nie jak piję alkohol czy kawę. Nie kiedy się stresuję. Miałem dobry powód żeby rzucić - z tego powodu teraz chcę palić. Jak pies z podkulonym ogonem uciekam co tydzień gdzieś w góry. Raz wyżej, raz niżej. Trochę na zachód, bardziej na południe. Jakby tam było mniej smutku, żalu czy lęku. Apatyczna kosodrzewina pod Diablakiem, gałęzie melancholijnie drapiace dach na Podmo, nawet wiatr nucił smętną kołysankę wciskając tęsknotę między deski tuż pod moją głową. Gwiazdy też jakieś samotne - księżyc dzisiaj nie przyszedł. 
Zima uboga w śnieg, jakby i ją dopadła depresja. Zima bogata w wyjazdy, w poszukiwanie pozamiejskiego smutku. Biedna dusza wygląda tak samo w tramwaju, pod Kozim czy w cerkwi. Rozpacz zawsze przychodzi za późno i nie z tej strony co trzeba. Pięć dni patrzenia w ścianę, dwa bezcelowego szwędania się między drzewami i zaspami, szczytami i dolinami. Czasami żaluje, że zdjęcia nie kradną duszy, chociaż kawałka. Mój smutek jest dobrym kompanem, prawie jak butelka wina. 
Pakuję mandżur tęsknoty i wyruszam jutro na wschód do krainy wilka, gdzie jest jedna droga, która w zasadzie nigdzie nie prowadzi. Wam zostawiam inne smutki. Posłuchajcie:

sobota, 1 czerwca 2013

Meteo-bóg

W dzisiejszych czasach mało co poza meteorologią Panu Bogu zostało.
Jerzy Pilch
                Wiosna. Pora deszczowa. Nawet nie, że czasem słońce, czasem deszcz. Tylko deszcz. Można poczytać, można posłuchać muzyki, nawet film można obejrzeć. Na rower ciężej się zebrać niż w zimie przy mrozach. Nadrabiam zaległości w literaturze. Dziennik Pilcha, a tu na półkach już Gombrowicz z witryn mnie woła, jakby trzy poprzednie tomy, to za mało. Walczy Jurek z Bogiem swoim, luteranizmu się wyrzeka. I z tym Meteorologiem doładował. Ale coś racji ma. Ostatnio, co wsiądę na rower, to mnie karze za te wszystkie msze opuszczone i grzechy mniejsze lub większe. Pół dnia czytam w domu, na balkon: kawa-papieros, relaksujący tandem. Szaroburo, ale nie pada. Wsiadam na rower, Bóg daje mi fory – dwie minuty i oberwanie chmury. Zatrzymywać się nie ma sensu. Cały mokry docieram do pracy. Żeby to było raz, ja rozumiem, ale trzy razy w tygodniu!? Wczoraj przeszedł samego siebie. Pogoda średnia na jeża. Niby ciepło, niby słońce, niebo raz w błękicie, raz w bazalcie. Stabilnie. Godzina druga w nocy wsiadam na rower. Sto metrów: błysk. Grzmotu nie słychać. Dziewięć kilometrów do domu. Może dojadę. Taki wał. Rondo Mogilskie, ulewa, burza, sztorm w mieście. 2:0 dla Niego. Od rana deszcz. Dzisiaj nawet cienia szansy, żeby jakoś odrobić stratne punkty.
                Nie tylko w mieście mnie prześladuje. Okolice Nieznajowej. Tam czujne oko nieopatrzności czuwa całą dobę. Ile to razy próbowałem chociaż jeden dzień bez deszczu tam spędzić. Nic. Nawet jak się udało kilka godzin bez deszczu, to w nocy dawaj oberwanie chmury. Namiot nie wytrzymuje naporu wody. Zakładasz ponczo na wierzch, to od spodu strumyk podmyje. I tak zabawa pół nocy, aż dajesz za wygraną. Próbowałem. Od Czarnego. Nic. Błysk. Grzmot. Spieprzaj dziadu, ta dolina nie jest ci pisana. Na palcach, po cichutku od Wołowca. Znowu nic. Nawet, jak cały dzień słońce ryj spaliło, tak tam ściana deszczu. Lipki, Radocyna, Wyszowatka. Kolejne wysiedlone wsie ościenne. Ale i tam kara mnie dopada. Wygodnie umoszczony pod drzewem z A. w Radocynie bez namiotu. Zimne piwo do pięknego zachodu słońca. Cisza, spokój. Rozmowy o tym i o owym. A nawet bez rozmowy. Jak nie pierdolnie za górą, to szyszki lecą. Zaraz ciemny pokutniczy jęzor znad przełęczy wychodzi. Oj chłopaki, nawet tutaj na spokojnie nie posiedzicie. I tak zawsze. Ale się nie poddaję. Pojadę, może przyśnie i jeden wieczór dane mi będzie spędzić bez deszczu.

                Pogoda barowa, ale pić się nie bardzo chce. Osiem miesięcy Pilchowego dziennika i ani słowa o alkoholu. Jedno, może dwa. Ale bez wyrazu. Ciągłe zmagania z Bogiem, wiarą, i katolikami. Czasami coś o literaturze. Nawet on mnie zawodzi. Czasy Żółtego szalika czy Upadku  odeszły w zapomnienie. Dzisiaj Dzień Dziecka, ale ja już się łapię, z racji wieku, pod Dzień bez alkoholu. Może to i lepiej?

niedziela, 26 maja 2013

Nie jestem Sherlockiem / Owczy pęd, czyli wakacje na wypasie


„These flea markets might not provide you with a true and accurate picture of today’s Europe – you’d have to be a left-wing romantic or a writer to believe they did”.
Miljenko Jergović

                Po kilkunastu godzinach pracy (Lidze Miszczów – to nie jest sport, raczej coś, jak WOŚP, tylko że dla piłkarzy, tak zwanych działaczy i sponsorów), postanowiłem wybrać się pod Halę Targową w celu zakupienia prezentu dla mamy. Szósta z minutami podjeżdżam do tego swoistego pierdolnika rupieci, antyków i innych bibelotów. Na pierwszy strzał bezdomni, kwiaciarki i kloszardzi oczekujący w niedzielny poranek zbłąkanych duszyczek wracających z jutrzni, czy to wyruszających na sumę. A może czekają na mnie? Zawsze bliżej mi do takich ludzi spod sklepu, taniego baru, mleczaka, itp. Od nich można wiele się nauczyć. Istne źródło czystej prawdy gorejącej na dnie kieliszków, kufli, plastikowych kubeczków jednorazowych. Niedomyci z przekrwionymi oczami, jak ja po piętnastu godzinach pracy, wyciągają z poszarpanych, zaplamionych tobołków swoje skarby na pierwsze promienie słoneczne. Idę. Dzisiaj ich słucham na jedno ucho, na drugie Balmorhea. Swoisty kontrast. Gdzieś tam sacrum, gdzieś profanum. Które jest które? Nie wiem. Pcham ten swój rower pomiędzy lampami, talerzami i zardzewiałymi kłódkami. Gdzieś tam kogoś trącę kierownicą, ale nawet się nie obraża, tylko pyta czy pompki, albo dętki nie potrzebuję. Do którejkolwiek z naszych pięknych ‘galerii’ tak bym nie wjechał. A co dopiero mówić o zaczepce kierownicą, jakiejś pani w Zarze, czy innej drogiej szmacie. Zaglądam na stoisko ze zdjęciami. W oczy rzuca się jakąś uśmiechnięta dziewczynka w białej, chyba komunijnej sukience, kwiatem we włosach i medalikiem na szyi. Radość. Prosta, dziecięca sprzed 78 lat, jak informuje wyblakła data na odwrocie portretu. Dziewczynka na zdjęciu ma około siedmiu, może ośmiu lat. Jest szansa, że jeszcze żyje. Ale skąd jej zdjęcie u starszej pani, od której odór odgania nawet muchy i komary. Chyba, że to ona? Przyglądam się. Porównuję. I nic. Żadnego podobieństwa. Może to wiek, może zniszczenie, a może po prostu to nie ona. W takich chwilach zastanawiam się dlaczego ktoś sprzedaje cudze fotografie, albo nawet swoje? Dziesiątki, setki, a nawet i tysiące zdjęć porozmieszczanych na całym placu, w tekturowych pudełeczkach, foliowych koszulkach albo wciśniętych gdzieś pod książki, żeby wiatr ich nie porwał. Inna rzecz, dlaczego ktoś to kupuje? Ja rozumiem pejzaż taki na przykład, albo architekturę, ale portret obcej osoby?
                Sunę dalej. Rower trochę przeszkadza. Coraz więcej ludzi, coraz mniej miejsca. Szukam jakiejś książki, której nie mam, a na nową mnie nie stać. Zresztą po co nową? Skarby literatury polskiej i zagranicznej w cenie biletu MPK. Dwa razy przepedałuję na rowerze do miasta i mam takiego Dostojewskiego lekko pożółkniętego i o porannego pączka do kawy nie muszę się martwić. Trochę nut, jakieś skrzypce bez strun, książek mało – dopiero rozkładają. Trafiam na kilka perełek. Album z XIX wieku z pejzażami wykonanymi w Szwajcarii. Cena: 150 złotych. No za to bym już trochę pojeździł naszą komunikacją – jakoś z półtorej miesiąca. Ale oczywiście grymas na mojej twarzy od razu wywołuje reakcję u sprzedawcy: a ile by Pan dał? Jakbym miał, to pewnie nawet i więcej, bo wolumin ładny, solidny, dużo więcej warty, ale nie na moje dziurawe kieszenie. Poezji nie ruszam ostatnio. Gdzieś niżej sięgam, tak przy bruku, może nieco ponad krawężnik. Książek przybywa i przybywa. Pytam o jakieś kaligraficzne dla Ewy, może coś będzie ciekawego. Wiem, że bywa. Pora wczesna, to coś wyłowię. Jest jakiś cel. Chodzę, pytam, zaglądam w jakieś stare zeszyty. Nic. Mizeria. Jakiś podręcznik do sztuki pisania. Same podstawy, nawet nie jakiś stary. I wtedy cel zaczął się rozmywać. Miło jest czegoś szukać, tylko jeszcze żebym ja wiedział czego szukać. Zwątpienie narasta, jak na złość żadnego przebłysku geniuszu, który czasem każdego z nas nawiedza. Nawet małej iskierki, chociaż drapię ten łeb i drapię, to elektryka całkiem siadła. Daję za wygraną. Poszukam czegoś dla mamy. W końcu po to tu jestem.
Mama, mama, mama. Buty zbiera, ale nie takie jak Kayah reklamowała. Takie z porcelany, metali. Wytężam wzrok wiekiem i innymi dolegliwościami nadszarpnięty. Jest kilka ładnych butów. Coś czerwonego z kwiatami. Taka radosna czerwień. Podchodzę bliżej. Dotykam. Fajans za 5 złotych. Jakby ulepić z gliny po deszczu buta, wypalić w piekarniku w temperaturze w jakiej odgrzewa się pizzę, a na to chlapnąć plakatówką. Nos na kwintę, czy coś w tym stylu. Marny ze mnie Sherlock. Odstawiam rower pod bankomat i przypinam, bo coraz mniej miłych uśmiechów na twarzach zbłąkanych rodaków. Trochę strach, czy jak zrobię kółko, to rower jeszcze będzie, czy pod przejście trzeba iść i znaleźć go w innym kolorze z siodełkiem od Rometa dla niepoznaki. Ale trudno. Prezent – sprawa honoru. Powłóczę nogami od straganu do straganu, od pudła do pudła, spod parasola pod parasol, spod daszku pod most. Po godzinie znajduję! Nie buta oczywiście, bo tych było może z pięć i to lepionych chyba na miejscu, gdzieś za Kocykiem. Stoi na środku stołu. Krąglutka, małym dzyndzelkiem od góry zwieńczona, czwórką kieliszków otoczona niczym garstką dzieci. Matka-karafka! Przedwojenna, czyli z okresu, z którego mama te wszystkie szkliwia zbiera, bo i takie rzeczy u niej znaleźć można. Mówi się, że cena nie gra roli, ale na zimne trzeba dmuchać. Matki święto dzisiaj jest, ale nie zapominajmy o comiesięcznym święcie Matki Boskiej Pieniężnej, a to jeszcze kawał czasu… Ku mojej uciesze cena taka, że w kieszeniach oprócz paprochów jeszcze miejsca dla kilku monet zostało. Misja chociaż częściowo ukończona. Na tą iskrę co dzisiaj nie przyszła nie czekam. Może to przez wilgoć? Czas wrócić do szkoły i nauki pisania, chociaż w teorii. Style, kroje, czcionki, dynamika i statyka litery. Głowa puchnie, ale bez iskry nie wybuchnie.

***
Moja misja na dzisiaj częściowo zakończona. Została mi jeszcze jedna rzecz, ale bez Ciebie nie pójdzie tak łatwo. Mam sprawę. Nie chcę złotówki na koty w Kambodży, ani  suchego chleba dla konia. Nawet sąsiedzkiej szklanki cukru nie chcę. Chcę żebyś zajrzał pod link który niżej wkleję. Fajna prezentacja znajomych z etnologii – one też trochę grzebią, jak nie po straganach, to w ludzkiej ‘pamięci’ i kulturze. Planują pojechać na badania etnologiczne na Wyspy Owcze. Trzeba zebrać trochę lajków, a jest Was trochę, którzy to czytają, więc może chociaż część wesprze dziewczęta w ich projekcie. Jak nie chcecie lajkować, to nie. Pewnie lepiej kliknąć w pajacyka albo nowego demota z Jarkiem K. lub Donaldem T. Wasza sprawa. Ja dziewczyny znam i klikam – jak każdemu kto potrzebuje (w granicach rozsądku). Róbta co chceta, jak mawia poeta.

wtorek, 26 marca 2013

Metafizyczny redyk


Zima. Śniegu do połowy łydki. Zgrabiałymi palcami, jak konary buków, strzelającymi na mrozie odpalam papierosa na parkingu. Kupiliśmy z A. po Łomży, w jakimś supermarkecie na obrzeżach Mszany, na ostatnie pięć kilometrów podróży samochodem. Upał zelżał. Jakieś minus piętnaście stopni Celsjusza, przy wietrze jeszcze niżej. Jedziemy w stronę Niedźwiedzia, dalej w lewo na Koninę. Ogrzewanie w dół – taka aklimatyzacja zawczasu. Gdy samochód staje nadchodzi najgorsze. Czas założyć tymi skostniałymi rękami ochraniacze. Zamykanie zamków, zaciąganie ściągaczy. Chłopaki oddają ostatnią salwę na poboczu. Powoli ruszamy do przodu. Lód pod śniegiem nie ułatwia zadania. Koło domu leśniczego zapada cisza. Tutaj trzeba uważać. Jeden halt i wracamy do domu. Na terenie parku nie wolno poruszać się poza szlakami, a tam, gdzie szliśmy nie było nawet ścieżki. Czysty las, tony śniegu i samotna bacówka na brzegu polany. Ale nawet pies leśniczego w taką pogodę nie wychyla nosa z budy.
                Za leśniczówką droga skręca w lewo. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów prostej i trzeba wejść na leśny trakt, chociaż teraz bardziej adekwatną nazwą jest śnieżny trakt. Zaczyna się delikatne zbocze. Śnieg sięga prawie do kolan. Przecieranie drogi rozpoczyna A., ale po stu metrach daje za wygraną. Zmieniamy się. Ja jestem najniższy, więc u mnie śnieg sięga powyżej kolan, czyli jakieś dziesięć centymetrów ponad ochraniacze. Idę mozolnie, jak lodołamacz gdzieś na Syberii dajmy na to po takim Amurze w środku zimy, ale idę. Robimy postoje co dziesięć minut. Chłopaki muszą złapać oddech i wyrównać kołatanie w przedsionkach. Po półtorej godziny docieramy na skraj polany. W lecie szybkim krokiem idzie się dwadzieścia minut. Jeszcze pięćdziesiąt metrów przez polanę i upragniony cel stanie przed nami. Polany w zimie mają to do siebie, że jest tam najwięcej śniegu, część twarda i ubita, że spokojnie można stąpać po powierzchni, część miękka, która zapada się pod nawet niewielkim ciężarem. Pech, kara boska, nie wiem, ale jak na złość zapadała mi się tylko prawa noga. Więc tak brnąłem do przodu, jak ten Herflik z Gestapo, jakbym utykał na jedną nogę.
                Pod drzwiami wielka radość. Nikt się nie włamał pod naszą nieobecność. W momencie przekroczenia progu bacówki człowiek zapomina o tym całym krakowskim pierdolniku, który został jakieś sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt kilometrów za nami. Jeszcze za Mszaną, a nawet za Myślenicami. Tutaj czas inaczej płynie. Skołatane myśli mają przestrzeń, żeby się odnaleźć w sobie. Owiec od dawna nie ma na polanie, zresztą niby wiosna, ale trawa jest jakiś metr, gdzieniegdzie dwa, pod powierzchnią śniegu. Owce by nie pojadły. Po wodę poszedłem z A. jakieś sto metrów wyżej polany. Sprawa nie jest prosta. Tu nie ma kranu. Jest stara, drewniana rynienka zrobiona dziesięć lat temu. Trzeba ją znaleźć pod śniegiem i nabrać wody do baniaka.
                W bacówce temperatura praktycznie jak na zewnątrz z tą różnicą, że nie wieje. Przynajmniej nie wieje, jak na zewnątrz, bo trochę jednak wieje. Kaloryferem jest palenisko w kącie. Cz. z W. rozpalili ogień, można się trochę ogrzać. I z tym jest zabawa. Grzejesz brzuch i inne okoliczne przednie elementy ciała, to w plecy zimno. Jak się odwrócisz, to  masz ciepłą dupę, ale Dżordża można odmrozić. Wino grzejemy w metalowym kociołku zawieszonym na łańcuchu tuż nad paleniskiem. Kiełbasa na jakiejś kracie skwierczy razem z cebulą i żółtym serem. Wyjazd całkiem męski. Rozmowy oscylują pomiędzy ciążą, porodem, a owulacją. Pojawiają się wstawki o żonach, kobietach lub ich braku. O tęsknocie, radości, a nawet o dwóch rodzajach paszportów litewskich. A. wpisuje nas do kroniki. Cz. swoją czołówką oświetla jej pożółkłe strony i czyta wpisy sprzed pięciu, siedmiu i dziesięciu lat. Jeśli ktoś spodziewał się, że w tej historii pojawią się normalni ludzie, to srogo się rozczaruje. Siedzimy na ławeczkach zbitych z desek ustawionych na klepisku, grzejemy nieogolone mordy przy blasku ognia, zagryzamy kiełbasę na przemian z cebulą i popijamy to delikatnym grzańcem z Lidla. Teraz liczy się tylko to, że tam jesteśmy. Wielu nie zrozumie, że można odmrażać kończyny w środku czarnej dupy. Otoczeni tylko lasem, śniegiem i wiatrem. Ale tak z nami jest i nic tego nie zmieni. Po drugiej trzeba iść spać, żeby wstać o szóstej i do pracy na dziewiątą. Niewyspany, prześmierdnięty dymem, z odmrożonym tym i owym. Dalej będziemy tu jeździć, jak Bóg da, a leśniczy nie złapie.

niedziela, 23 grudnia 2012

Taki klimat


Ostatnio sporo podróżuję po mikroświecie maksi sklepów. Nie kupuję. Zbieram. Zbieram historie. Przy zbliżających się świętach ludzie są jacyś bardziej rozmowni. Radosne święta, ponure opowieści. Gdzieś, w którymś kościele, jakiś staruszek został okradziony. Poszedł najzwyczajniej do komunii, jak co tydzień. Gdy wrócił na swoje miejsce w ławce, nie było już saszetki, w której trzymał lekarstwa na serce i pieniądze ciężko zarobione w Makro, czy innym hipermarkecie. Został bez pieniędzy i nie może wykupić recepty na nowe lekarstwa. Dla niego te święta nie będą radosne. W małej wiosce, pod Limanową, świadkowie Jehowy przyszli do pewnej staruszki porozmawiać o Jezusie, o zbawieniu i wszystkim tym, co związane z myślą religijną. Ich myślą religijną. Starsza kobieta od dawna mieszkała sama. Para pielgrzymów weszła do środka. Kobieta zaczęła zadawać pytania, prezentować broszurki, opowiadać historie z życia Jezusa. Staruszka zadowolona, że wreszcie ma z kim porozmawiać przygotowała poczęstunek, herbatkę, itp. W tym czasie pielgrzym kręcący się po domu, zaczął wyszukiwać i kraść oszczędności, biżuterię samotnej kobieciny. Na pocieszenie zostawili jej stos rożnych broszur. Dopiero następnego dnia zorientowała się, że z domu zostało wyniesione wszystko, co cenne. Przyjemne święta bez bliskich, bez pamiątek i oszczędności całego życia. Podobnych historii jest mnóstwo. Co dziwne, w żadnej z nich nie pojawiają się Żydzi. A przecież najczęściej to oni są wszystkiemu winni. Zawsze.
Na moim osiedlu też przygotowania do świąt w pełni. Słoneczni bracia w zimowe poranki rozdzielają między sobą zadania. Część z nich staje pod kioskiem prosząc o papierosa, inni pod sklepem zbierają na zapitek. Najbardziej ruchliwym miejscem staje się bar mleczny i jedzenie, o które proszą. Sam czasami kupuję im pierogi, naleśniki albo barszcz. Przychodzą z półlitrowymi butelkami po pepsi i przelewają zupy, żeby zabrać coś do domu. Wieczorem zbierają się wszyscy pod śmietnikiem i idą w nieznane. Do bunkra na osiedlu, do kanałów, do opuszczonych domków działkowych, aby razem obchodzić wigilię. Czasami słyszę, jak niektórzy starają się śpiewać kolędy. Bez zębów, zapuchniętymi wargami, pustymi oczami. Nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby pójść do przytułku, schroniska, kościoła. Tam nie wolno pić. Najlepiej we własnym gronie, wśród ludzi którzy cię rozumieją. Taki klimat.
            Ja siedzę sobie w ciepłym domu przy Facebooku, Youtube, z problemami, które zmieniają się w nic, jak widzę to wszystko, co dzieje się wokół mnie. Chodzę na wigilie do znajomych, z jednej na drugą, z drugiej na trzecią i mijam tych smutnych kolędników z kiepem przyklejonym do wargi. Jedząc barszcz z ludźmi, których znam, czasami wydaje mi się, że mój świat jest mocno odrealniony. Na szczęście wchodząc po schodach pan Bogdan – tak go nazwałem – śpiący na moim półpiętrze, zawinięty w jakieś stare szmaty, przypomina mi, jak ten świat się toczy. Moje życie nie jest jeszcze takie złe. Albo dobre.