czwartek, 28 kwietnia 2011

Jak zostałem tirówką, czyli spontaniczna wyprawa do Alberta do Niemiec

Wczorajszego dnia, tj. środa, gdy szczęśliwie kończyłem obiad, a dzień wydawał się idealnie zaplanowany, nagle wszystko się zrypało. Czyli z planów wyszedł jeden wielki Sami Wiecie Kto. Usiadłem, o dziwo nie płakałem, i zadzwoniłem do Maćka aka Ślimak, czy wyruszył już z towarem do Niemiec. Okazało się, że tak. Ale, że jest w Gliwicach i ma 4 godziny luzu, to może na mnie poczekać. Nie myśląc długo - znacie mnie, rzadko używam tego wynalazku ewolucji jakim jest mózg - powiedziałem, że ok, że spinam poślady i jakoś dotrę w okolice Góry św. Anny, czy jakoś tak. Dopiero po odłożeniu słuchawki zorientowałem się, że ja za bardzo nie wiem, gdzie to jest ... że niby gdzieś na a4, a ja na Bohaterów Września kończę jeść obiad u mamy. Sprint do autobusu, pakowanie: 10 minut, zapewnienie kotu marnego żywotu przez najbliższe dni: 3 minuty, zakupy w Polo Markecie: 15 minut, bo kolejka była. I już jestem w 172 zadowolony, że jadę w stronę bramek, a tu kolejne zwarcie, które uświadomiło mi, że 172 już nie jedzie pod Motel Krak, tylko na Azory ... ale po krótkiej, i jakże miłej, rozmowie z przedstawicielem MPK sterującym tym pojazdem, dowiedziałem się, że muszę się przesiąść na pętli w 772. Git, jak powiedział tak zrobiłem i okazało się, że jestem obok Stryby. Tak też wziąłem telefon i dzwonie po koło ratunkowe moje na bramki na a4. Chwilę to zajęło zanim odebrał. Obiad jadł. Ale zawiózł mnie mój rycerz w srebrzystej zbroi, co prawda nie na bramki, ale na zjazd na Balice. dobre i to. Więc ja migusiem przez barierki i boczkiem, boczkiem żeby jakiś tir mnie nie tyknął czasem, bo szkoda na początku opowieści żeby główny bohater wylądował w szpitalu i Sami Wiecie Kto bombki strzelił.

Dotarłem za bramki, policji nie było, więc mandatu za poruszanie się pieszo po autostradzie też nie było. Po kilku minutach bezowocnych prób podszedłem do starszego pana wysiadającego z Vitary, na gliwickich rejestracjach, i zapytałem, czy by mnie nie rzucił kawałek bo tam kolega czeka. Facet się zgodził i jedziemy, jedziemy. Pierwsze 10 minut rozmowa o pogodzie w święta, ja mówię, że w Krakowie lało, a on, że w Tarnobrzegu było cudownie. Jak się pewnie domyślacie bystrzaki, te 10 minut to była nasza cała rozmowa - temat wyczerpany. Innych tematów nie podchwycił, a na kalambury w Vitarze jest stanowczo za mało miejsca. Dotarłem wreszcie do Maćka, podziękowałem grzecznie panu jak mnie mama nauczyła i wsiadłem do błękitnego rydwanu Stan-Transu. Trochę rozmawialiśmy, ja obejrzałem Z archiwum X pełnometrażowe, później prowadziłem, a później godzinę, może chwilę dłużej spałem w kurniku, w którym bez wątpienia można otworzyć ośrodek krioterapii. Poranne przygody przy radziecko-indyjskich niemcach, co produkują bomby opisze pewnie Maciek w swoim liście skierowanym do wiernych, więc ja się skupię na łapaniu stopa.

Pozostawiono mnie na pastwę Niemieckich ludożerców gdzieś za Kolonią, słaby z geografii jestem, a mapy się jeszcze nie dorobiłem, wiedziałem, że mam jechać drogą nr3 a później nr5, i tyle mi starczy. Stałem tak jedną godzinę, później drugą. Ludożerców nie było, tylko same samochody ze znaczkiem NL - Nie Lubię. Niderlandczycy w całej mojej karierze autostopowicza, a jest długa, zabrali mnie na stopa tylko raz, i to na największym zadupiu w Maroko. Wywieźli mnie i Pelca Michała z Todry - i to by było na tyle. Znalazł się mój wybawiciel po prawie trzech godzinach. Z wyglądu słabo na rycerza, może giermek, bo chudy, z dziarami na rękach, pod wąsem i po pięćdziesiątce. Ale rumaka jakiego miał! Piękniusi TIR. I że niby jedzie tam gdzie ja chce, ale problem w tym, że nie mówi po angielsku a ja ni w ząb niemieckiego nie szprecham. Jak się okazało na końcu, ale także i w trakcie, podróży, było to jednak ważne żeby się zrozumieć na początku, a nie że jemu i mnie się zgadza, że do Karlsruhe.

Rozmowy za wiele nie było, ale była zaduma jak w murzyńskiej chacie czarownika. Nikt się nie odzywa, ale jedynym łączącym nas elementem, albo jakoś szeroko pojętą komunikacją, na zasadzie telepatii było palenie papierosów. Wyobraźcie sobie kabinę TIR-a i dwóch kolesi z papierosami, jakbyśmy byli u Irokezów na obradach. Dyskusja jednak się rozwinęła, jak pan po godzinie zjechał na parking i mówi, że ma obowiązkową przerwę 45 minut...pokazał mi co wieziemy - 25 ton dużych grubych szyb. Dlatego jedziemy 60 km/h...jeszcze jakieś plastykowe czołgi mi pokazał, sztuk 5 w domu jak rozumiem ma ok 20. Reszta drogi przebiegała podobnie, palenie papierosów, patrzenie na drogę i cisza i tak przez 6 godzin. Nigdy więcej TIRa. A co do finału historii, to się okazało, że pan mnie wyrzucił 25 km przed Karlsruhe i musiałem się jeszcze chwilę wygrzać w słońcu. Ale trafiła się bardzo miła para Niemców - tacy też są! - i wklepali adres Alberta w GPS. Dotarłem z dostawą pod same drzwi. Teraz popijam pysznego, schłodzonego Paulanera, którego przygotował dla mnie mój wspaniały SomSiad. Jak wróci z koncertu ok 1-2 idziemy na miasto! Pozostaje jeszcze kwesta powrotu, Maciek jest pod Rotterdamem, a ja troszkę bardziej na południe (500-600km?). Wstępnie umówiliśmy się jutro w okolicach Drezna, ale mam być pod telefonem jakbym miał zmieniać kierunek, bo Maćka mogą jeszcze gdzieś dalej wysłać... zapowiada się zabawa sprzed 2 lat ;-)

Jutro ok 10 robimy łej bek tu hołm.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Moja wiara i niewiara

Rzadko bywam w kościele, nawet bardzo rzadko. Ale od czasu do czasu mam potrzebę udać się do świątyni na chwilę zadumy, na chwilę uczestnictwa w czymś wielkim, podniosłym, a z drugiej strony tak zwykłym jak modlitwa. Ludzie często zarzucają mi niewiarę, wnioskując z mojego niechodzenia do kościoła. Albo że studiuję tą swoją ateistyczną filozofię – jakby faktycznie była ateistyczna.

Rozmawiałem kiedyś z moim przyjacielem na temat wiary. Zaproponował standardowy podział na ludzi wierzących i ludzi religijnych – jedno oczywiście nie wyklucza drugiego. Ci pierwsi po prostu nie odczuwają tak częstej potrzeby uczestnictwa jak Ci drudzy. Co jest lepsze? Nic. Jedno jest bardziej odpowiednie dla mnie, i to mi wystarcza. Modlę się codziennie. A jeśli modlitwa jest rozmową z Bogiem, to czasami współczuję Mu, że musi mnie tak często słuchać. Jest to specyficzna modlitwa, bo rzadko zobaczycie mnie klęczącego ze złożonymi rączkami i spuszczona głową. Modlitwa moja nie opiera się też na wyuczonych regułkach. Raczej na luźno prowadzonej rozmowie – swoistym dialogu. Dlatego lubię sobie przysiąść na kamieniu, na pniaku, a nawet na krawężniku w zatłoczonym mieście i chwilę porozmawiać.

W Wielka Sobotę wybrałem się do kościoła. Żadna zorganizowana akcja – zwykły impuls: to dzisiaj. Wysłuchałem grzecznie czytań, kilka z nich przeniosło mnie na chwilę w świat literackich interpretacji, bo jak wiadomo nie od dziś: Biblia jest wielkim źródłem inspiracji dla artystów. Świeca trzymana w rękach pomaga duchowi unieść się, chociaż na chwilę, ponad trudy codzienności. Ale największa magia dla mnie pojawia się wraz z wkroczeniem na scenę kadzidła. Delikatny zapach wkrada się w nozdrza uruchamiając jakieś nieznane mi receptory, które wprowadzają umysł w delikatnie oniryczny stan. Słowa wymawiane przez kapłana pogłębiają ten ekstatyczny stan, że człowiek chce tak trwać. Tak jest dobrze. Spokojnie. Bezpiecznie.

Czasami żałuję, że tak rzadko pozwalam sobie na ten stan. 

sobota, 23 kwietnia 2011

Moja pierwsza Wielka Wyprawa

Miałem niecałe trzy lata kiedy ojciec pierwszy raz zabrał mnie w góry. Trochę mało żeby spamiętać wszystko to, co się tam działo. Szliśmy z Rabki na Turbacz, czerwonym szlakiem. Trasa bardziej widokowo-rekreacyjna, ale dla tak małego szkraba niesamowite przeżycie. Większość niestety znam z opowiadań ojca albo jego znajomych. Jest kilka slajdów - wtedy rzadziej wywoływało się zdjęcia, a o cyfrówkach jeszcze nikt nie myślał – na których widać małego mnie w szelkach i rozczochranych blond włosach.
Cały wyjazd zorganizowany był przez zakład pracy taty. Wycieczka podzielona została na kilka grup – każda startowała z innego miejsca. Jedni szli z Kowańca, inni znowuż wyruszali z Koninek. Nam przypadła Rabka. Grupa około dwudziestu osób miała za zadanie posprzątać szlak. Ja z racji, że byłem powiedzmy niewielkiego wzrostu i wątłej postury nie dostałem worka na śmieci, więc leciałem przodem i szukałem trasy. Czasami podniosłem jakiś papier, albo butelkę. Największą frajdę jednak sprawiało mi latanie od drzewa do drzewa szukając znaczków biało-czerwono-białych. Bawiłem się w przewodnika. Wyjazd był jakoś w kwietniu albo w maju. Mama nie pamięta, taty już nie zapytam, a z ludźmi którzy brali udział w tej wyprawie nie mam kontaktu.
Ku zaskoczeniu większości grupy na szczyt dotarłem o własnych siłach. Trasa nie jest za trudna, ale dosyć długa – przy sprzątaniu zajmuje dobrych kilka godzin. Z slajdów i mglistych wspomnień pamiętam, że dzień był słoneczny i ciepły. Gdzieniegdzie leżały jeszcze płaty śniegu, polany były wyłożone delikatnym fioletem krokusów. Wieczorem zaplanowane było ognisko z tradycyjną kiełbaską, no  i oczywiście zakrapiane wódką i innymi trunkami dla zmęczonych turystów. Ojciec próbował położyć mnie spać w schronisku, że niby powinienem być zmęczony po takim ciężkim dniu. Ale kto widział żeby dzieci podekscytowane takim dniem chciały iść spać kiedy prawdziwa impreza dopiero się zaczyna? Wziąłem udział w ognisku jako najmłodszy i honorowy gość. Gitary, śpiew i opowieści z których niestety już nic nie pamiętam.
Następnego dnia odczułem zmęczenie wywołane pokonaniem takiej trasy, a także nieprzespanej nocy spędzonej przy ognisku. Efekt był taki, że drogę powrotną – zdaje się, że do Kowańca – pokonałem w nosidełku na plecach taty. Nieraz, kiedy idę na Turbacz, wspominam tamtą pierwszą, zamgloną wyprawę. Jak się jest małym podróżnikiem to zupełnie inaczej odbiera się takie wycieczki.
 Ostatni raz szedłem tamtędy na trzecim  roku kiedy współorganizowałem warsztaty filozoficzne.

czwartek, 21 kwietnia 2011

O zmartwychwstaniu

W starożytnej Tracji Salmoksis (Zalmoksis) przygotował salę, gdzie podejmował gości (mężczyzn), których nauczał, iż ani jego goście, ani nikt z ich potomnych nie umrze, lecz dostaną się w takie miejsce, gdzie będą żyli wiecznie. Z czasem urządził sobie mieszkanie pod ziemią. Zszedł do podziemi na trzy lata, a Trakowie opłakiwali go jak zmarłego. Jednakże czwartego roku ujawnił się on jako cały i żywy, a ludzie zaczęli wierzyć w jego eschatologiczne nauki. Oczywiście to, że wrócił w swojej cielesnej postaci nie świadczy o tym, że dusza - po śmierci ciała - miałaby istnieć gdzieś w innym miejscu, ale dużo łatwiej ludziom w to uwierzyć, gdy doświadczyli powtórnego przyjścia swojego mędrca o statusie boga.
Z historią Zalmoksisa wiąże się także inne podobne przeżycie, którego doświadczył Pitagoras. Historycy spierają się, czy Zalmoksis był przez pewien czas więźniem jońskiego filozofa od którego przejął poglądy metempsychiczne (o wędrówce dusz). A z drugiej strony inni uważają, że Zalmoksis żył wcześniej niż Pitagoras. Wróćmy jednak do historii Greka. Otóż Jończyk w pewnym okresie swego życia odchodzi na siedem lat do podziemnej kryjówki. Wcześniej jednak prosi matkę, aby napisała list, którego uczy się na pamięć przed zapieczętowaniem. Po siedmiu latach – nie wiemy, co się z nim działo w tym okresie – pojawia się Pitagoras wśród ludzi wyglądając jakby wrócił właśnie z Hadesu. Podczas zgromadzenia na placu, aby udowodnić, że posiadł wiedzę nadprzyrodzoną twierdzi, iż potrafi przeczytać tablicę bez ściągania z niej pieczęci – owy list napisany przez matkę. Tym sposobem ludzie zaczynają wierzyć w opowiastkę o pobycie w Piekle oraz o tym, że ‘cudotwórca’ rozmawiał z ich umarłymi przodkami. Tak jak i Zalmoksis starał się on narzucić swoim uczniom naukę o przetrwaniu duszy, aby rozwijać swoją doktrynę metempsychozy.
Podobne historie odnajdujemy w wielu różnych wierzeniach zarówno europejskich jak i w szamanizmie syberyjskim lub afrykańskim (np. plemię Dogonów). Najwyżej rozwiniętą historią, i przy okazji najlepiej udokumentowaną, jest historia Jezusa Chrystusa, którego zmartwychwstanie w najbliższym czasie obchodzimy. Zasada jest jedna. Czy, jak twierdzi prof. Hartman, religia chrześcijańska przeminie jak każda inna religia? To zależy już od nas samych…

wtorek, 19 kwietnia 2011

Zapachy dzieciństwa

Marcel Proust urzekał zawsze swoją nieskazitelną pamięcią oraz wspaniałymi opisami. Dla mnie najbardziej zachwycającym fragmentem jego twórczości było wspomnienie, które opisał na początkowych stronnicach „W poszukiwaniu straconego czasu”. Wspomnienie to dotyczyło zapachu magdalenki maczanej w herbacie. Zdarzenie to wywołało w bohaterze niesamowitą falę wzruszenia, które przeniosło go w krainę przeszłości do domu cioci Leoni w Combray, gdzie podczas niedzielnych poranków częstowała go tymi wspaniałymi słodkościami. Zapach tych dziecięcych wspomnień był dla niego tak ważny, że po śmierci bliskich osób to właśnie dzięki niemu wspomnienia o bliskich powracały tak intensywnie.  
Kilka dni temu i mnie nawiedziły znowu zapachy dzieciństwa. Spacerując po Hucie nagle do moich nozdrzy dotarł zapach, który mózg od razu zidentyfikował jako miły i skądś znany. Początkowo nie mogłem sobie przypomnieć co to za zapach, ani skąd go znam, ale wiedziałem, że w tym miejscu czuję się dobrze i bezpiecznie. Przystanąłem na chwilę aby delektować się tym stanem, ale też dlatego, że nie dawało mi spokoju skąd znam to uczucie. Trudno było zlokalizować od razu źródło tej przyjemności, ponieważ w parku kwitnęło kilka rodzajów kwiatów oraz drzew. Wiosna udekorowała Hutę kolorowymi wstawkami, jakby jakiś holenderski impresjonista maźnął pędzlem to tu, to tam. Stojąc tak chwilę zauważyłem, że w rogu parku rosną drzewa mirabelkowe. Podszedłem bliżej, aby zapach stał się intensywniejszy i w jednej chwili przypomniałem sobie skąd ja znam ten zapach. W dzieciństwie gdy ś.p. ojciec odprowadzał mnie do przedszkola po drodze była cała alejka obsadzona z obu stron drzewkami mirabelkowymi. Zapach wiosny, zapach dzieciństwa. Wszystko to wróciło w przeciągu ułamka sekundy, aby w moim umyśle przywrócić chociaż na chwilę te stare, dobre wspomnienia beztroskiego życia, gdzie najważniejszym było to, czy dzisiaj będę musiał leżakować z resztą grupy, czy też będę mógł się wyrwać do parku pochodzić po drzewach…