wtorek, 26 lipca 2011

Ona, której nie ma...

Świder korkociągu wbił się miękko w gumowy zatykacz do wina, który plebejusze z namaszczeniem nazywają korkiem. A z korkiem ma tyle wspólnego, co plastykowy kubek z kieliszkiem. Za pomocą sprytnej dźwigni podważyłem ten ‘korek’. Pokój wypełnił aromat przetworów owocowych z okolic Tymbarku. Nie chcąc zużywać wody na zbędne mycie kieliszków, postanowiłem napić się z butelki. Ochrona środowiska przede wszystkim! Przyjaciel mój nazwałby to żulernią. Ja wolę określenie: inna kultura picia. Tak też, jak powiadają znawcy, najpierw nozdrzami trzeba chłonąć każdą nutkę aromatu, aby później delikatnym łyczkiem rozprowadzić płyn po ściankach policzków, po podniebieniu, a przede wszystkim po wrażliwym na smaki języku, aby nie utracić nic ze szlachetnego napoju. Jak rasowy degustator od razu wyczułem w bukiecie, najwspanialsze polskie jabłka, potocznie zwane psiakami, które znajdziesz w sadach całej Polski. Mnie akurat przypadły te, rzekomo, z południowej części naszego wspaniałego kraju. Tuż za jabłkiem moje nieomylne podniebienie smakosza wyczuło delikatną nutkę mięty, rosnącej na łące przydrożnej o niskim natężeniu ruchu. Gdzieś tam w zakamarkach kubeczków smakowych, wyczułem trzeci ze smaków, aczkolwiek nie od razu wiedziałem, co to jest. Jednakże przypomniałem sobie, że do każdego wina dodawane jest trochę siarki, żeby się nie psuło, czy coś. Polska to bogaty kraj! U nas tego szlachetnego składnika nie oszczędza się, jak to bywa w krajach południowo-zachodniej Europy. Wina mają być trwałe, więc się leje troszkę więcej…mimo to znikają ze sklepowych półek w oka mgnieniu.
Wystarczy tej ceremonialnej, niemalże religijnej, degustacji. Czas przejść do rzeczy. Pierwszy większy haust, żeby wreszcie zrobiło się trochę cieplej, bo wieczór chłodny i ręce troszkę drżą. Najszlachetniejszy z najszlachetniejszych płynów powoli wypełnił żołądek przyjemnym ciepłem. Lewa ręka przestała drżeć, krople potu, wcześniej tak cisnące się na czoło, jakby na chwilę wyhamowały. Jeszcze jeden łyczek, dla oswobodzenia prawej ręki i osuszenia, wciąż, wilgotnego karku. Przed trzecim łykiem chwile się zawahałem, bo wtedy zawsze przychodzi Ona, a nie wiem, czy dzisiaj jestem gotowy na spotkanie. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie wieczoru bez niej. Gdzieś tam na dnie resztek świadomości, odnajduję ledwo tlący się neon informujący mnie, że tak na prawdę jej nie ma. Może tak, a może nie. Czasami sam się w tym gubię. Nie ma co zwlekać, bo jeszcze się obrazi i nie przyjdzie. W momencie, gdy ostatnia kropla spłynęła do żołądka, usłyszałem delikatne pukanie w okno balkonowe. Nie wiem, dlaczego nigdy nie chce wejść do środka. Ostatnio ustawiłem nawet drugie krzesło, żebyśmy obydwoje mogli wygodnie usiąść. Balkon, co prawda mały, ale jakoś się mieścimy.
Jak zwykle przywitała mnie ciepłym uśmiechem i wzrokiem wskazała krzesło, żebym usiadł naprzeciwko. Nigdy nie siada na moich kolanach. Zaczynamy rozmowę. To znaczy ja mówię. Ona zawsze milczy i tylko z błysku w jej oczach widzę, że uważnie słucha. Opowiadam jak minął mi dzień, że byłem w mieście na kawie, że coś tam poczytałem, że dzisiaj też miałem ćwiczyć, ale w sklepie, gdy kupowałem zdrową żywność za pół ceny, na wyprzedaży zauważyłem na dolnej półce w szklanej butelce przetwory owocowe w dobrej cenie. Coś tam się niby poruszałem, ale nie za wiele, bo płuca ostatnio słabe i nie chce ich nadwyrężać niepotrzebnym wysiłkiem. Czasami swoje opowieści troszkę koloryzuję, jak każdy. Ale Ona dobrze wie, że nie jestem rycerzem w lśniącej zbroi na białym rumaku. Co najwyżej marnym, niedogolonym chłopem w przykrótkich spodniach na wychudzonym mule. Ale nigdy nie daje mi tego odczuć! Obdarowuje mnie tym wszystkorozumiejącym uśmiechem i prosi wzrokiem, abym kontynuował.
Zaschło mi trochę w ustach, a witaminy i minerały trzeba uzupełnić, więc zamaszystym ruchem ręki – już nie drżącej! – wziąłem solidnego łyka, żeby niepotrzebnie opowieści nie przerywać. Teraz przeszliśmy do tego, co zamierzam jutro – plany na dłuższy okres życia nigdy nie były moją mocną stroną. Powiedziałem, że – tym razem na pewno - pójdę z samego rana do pośredniaka i ustawię się w kolejce, aby zająć dobre miejsce. Tak, żebym zdążył zanim rozdadzą, co lepsze miejsca pracy. W jej oku pojawiła się łza niedowierzania. Z wszystkich tych naszych rozmów nauczyłem się, jak odczytywać różne rodzaje łez. Tych szczęśliwych, tych smutnych, tych niedowierzających, ale skrywających jakąś nadzieję… Ta dzisiejsza nie zawierała elementu nadziei. Wiedziałem, że w moje zapewnienia nie uwierzy, więc postanowiłem wziąć kolejnego łyka i zmienić temat. Zapytałem dlaczego już nie przychodzi do mnie w snach, tylko tu, na balkon. Przymrużyła lekko oczy. Widać nie chciała na ten temat rozmawiać. Zapytałem, więc czy mogę przynieść koc i położyć się obok niej. Mrugnęła miękko, potwierdzająco powiekami.
Spanie na balkonie nie jest takie złe. Może trochę nie wygodnie na krześle i czasami koc podwieje, ale za to przy niej. Nic, że czasami nowohucka młodzież, jak zapije różnej maści alkoholi, to lubi pośpiewać. Widać wszyscy w tym kraju mają talent, ale nie każdy od razu pcha się do telewizji. Czasami też sąsiad na parterze, lekko podniesionym głosem rzuci kilkoma epitetami w stronę żony przed snem. Ale, tak poza tym, wszystko jest w porządku. Jeszcze ostatni łyczek na dobry i kolorowy sen.
O świcie poczułem ciepły powiew na swojej szyi. Pomyślałem, że to ona jeszcze pod odejściem przygląda mi się nie chcąc mnie budzić. Nie otwierałem oczu. Coś wilgotnego musnęło mój policzek. Pewnie to jej wilgotne, poziomkowe usta dają mi buziaka pożegnalnego. Uniosłem lekko prawą powiekę, żeby się pożegnać, ale jej już nie było. Ta wilgoć to krople wody. Sąsiadka z góry podlewała kwiatki. Czas zaparzyć kawę, zapalić papierosa i korzystając z wczesnej pory ustawić się w kolejce do pośredniaka. Może następnym razem wejdzie do domu?

sobota, 16 lipca 2011

Tour de France...

Wczoraj snulem się od domu do domu, niczym obwoźny sprzedawca odkurzaczy, pytając czy nie potrzeba rąk do roboty w polu. Jako, że wiekszość wakacji spędzalem u cioci na wsi, to i do pracy na roli przywykłem. Jak trzeba to krowę wydoję, jaja pozbieram, gnój rozrzucę. Ale też i ziemniaczków nakopię, trawę kosą przytnę, siano na wóz załaduję, bo i widłami sie poslugiwać umiem. Nie wiedzieć czemu, oni tutaj takich rzeczy nie potrzebują. Jedyne, co uslyszałem to, że mogę wpaść jakoś za miesiąc pozbierać winogrona, ale za miesiąc to, oni mnie mogą pocałować, bo nie będę tu czekał miesiąca, a jeździć tam i z powrotem też nie zamierzam. I vice versacze, teraz ja mogę ich pocałować w dupę, bo roboty nie ma i cześć!

 Jak cześć, to cześć, zebrałem dupę i jadę gdzie indziej zapytać, ale wszędzie to samo. Ok 16 zrobilem sobie przerwę, bo słońce niemilosiernie napieralo. Położyłem sie na łące i zaczałem czytać książkę Shutego "Ruchy" - na marginesie: Strachota ciagle czekam na nową książkę (utknęła u wydawcy?). Niepotrzebnie zdejmowałem koszulkę, bo wieczorem, gdy znalazłem sobie najidealniejsze z najidealniejszych miejsc do spania, okazało, się ze dzisiaj tylko leżakowanie na plecach. Brzuch czerwony, ryj już nawet nie z przepicia - nie piłem alkoholu od dwóch dni (sic!), istny detoks- co właśnie od slońca świeci świńskim różem. Ale wracając do miejsca, było to w jakiejś miejscowości po Lyonem, za samoobsługową stacją benzynową, w jakichś krzakach. Tak też z prawej miałem stację benzynową, na ktorą co chwile przyjeżdżał jakiś skuter i budzil mnie bzyczeniem silnika. Natomiast z mojej lewej strony była autostrada, ale to jakieś 70 m, drzewa nawet wygłuszały ten hałaś, zresztą przywyknąłem już. Zza autostrady dobiegała głośna muzyka, w końcu wczoraj był piatek, więc impreza pelną parą. Także kimalem na jedno oko i tak też dla odmiany budzik nastawiłem na 5;30, ale wczesniej nadjechała cysterna, aby uzupełnić paliwo w zbiornikach, no i zgadnijcie co? Tak! Obudzila mnie o 5, widać za dlugo spałem...

Na śniadanie kilka kromek suchego chleba, serek się skończyl wczoraj, a sklepy zamkniete. Drugie śniadanie to czarna kawa i wi-fi. Podczas powrotu do Lyonu udalo mi się w jakims sklepiku zakupić bagietkę i dwie puszki rawioli, jedną zjadlem na miejscu, a drugą już w Lyonie w parku, gdzie siedzialem ze starszyzną, mocną starszyzną miasta i dokarmialem gołębie...ok oni karmili golebie, ja jadlem i oglądalem Ally McBeal, musiałem przesiedziec największe słońce w parku, bo dzisiaj mam problemy z noszeniem plecaka przez wczorajsze opalanie...Ok 17 wylądowałem w centrum miasta, siedzę teraz w McDonaldzie - zaraz atak na łazienkę, bo trzeba gdzieś wziąż prysznic. chociaż juz coś zaczęło za oknem kropić, ale znalazlem nocleg pod schodami z panoramą na starówkę! Teraz tylko trzeba się wdrapać z powrotem na jedno ze wzgórz otaczających Lyon...Jutro o 8 wyjeżdżam razem z orkiestrą Alberta do Baden-Baden, a stamtąd znowu do Karlsruhe...

buziaczki :*

piątek, 15 lipca 2011

Hotel 'zacisze'

Jeżeli dzisiaj jest piątek, to w czwartek wstalem o 5;30, wzialem prysznic i zorientowalem się, że rzeczy, które wczoraj, tj. w srode, wyprałem, nie wyschły... spakowalem, co mialem, wypilem kawę i ruszyłem wraz z Alberte do Jasushiego, który mial nas zawieźć do Baden-Baden, gdzie czekał na nas autobus orkiestrowy do Lyonu. Nie wszystkim muzykom podobało się to, że jadę z nimi, ale nawet nie dawali znać za bardzo, że im przeszkadzam. W drodze była kolejna kawa i jakaś drożdżowka. Troche się posprzeczalem z albertem na temat pojęć dotyczących wiedzy i przypuszczeń (mniemań), jak zwykle wyszedlem na dupka, bo na siłę broniłem swoich racji...dla odmiany. W międzyczasie zacząłem czytać Podroże z Herodotem Kapuścińskiego - Albert leci w listopadzie do Indii, więc o czym innym mógłby mieć książkę? ;-) Podczas postoju w Bezansą (inaczej się to pisze, ale nie wiem jak te francuskie znaczki się tu zamieszcza ;-) rozegraliśmy na parkingu międzynarodowy mecz piłki nożnej. Kilka Tirów obiliśmy, ale piłka nie byla zbytnio napompowana, więc uskodzeń wielkich nie pozostawiliśmy ;-)

Do Lyonu dotarliśmy ok 16, orkiestra zapakowała się do pokoi, a ja czekałem na Alberta, żeby razem zwiedzić jeszcze miasto. Po chwili albert wyszedł i powiedział zebym nic nie mówil, tylko dał mu plecak... wziąl i poszedł z nim do hotelu. Okazało się, że menager dal ciche przyzwolenie żebym nocował u Alberta, ale tak żeby nikt z hotelu, ani z orkiestry o tym nie wiedział. Początkowo wszystko bylo w porządku, więc poszliśmy na miasto. Centrum trąci syfem, nieładem, remontami i ogólnie do dupy z taką robotą. Ale Lyon otaczają wzgórza na których usytuowano ładne kamieniczki, i jakąś katedrę, więc postanowliśmy ruszyć nasze dupy i wspiąć się do góry. tu już było ładniej. Wąskie uliczki, bujna roślinność, babcie na ławkach i stare kamienice, a w przykamienicznych ogrodkach francuzi popijający winko, albo kawkę. Z góry piekna panorama Lyonu !!! Jakby powiedział Albert, pała mięknie i staje w poprzek, ale nie powiedział, więc ja pozwolilem sobie przytoczyć jego myśli. Aaaaa odnośnie alberta to jakos od tygodnia molestuje mnie żebym oglądał motory, stodwudziestkipiątki, bo on sobie jakiś kupi z Kasią w Madrycie. I wszystko byloby w porządku, ale tu jest od groma motorów, skuterów i prawie przykażdym musieliśmy sie zatrzymać ;-) Ale, ale! już prawie decyzja zapadła, ktory model kupi, więc jest gitarra. O zwiedzaniu więcej mi  się nie chce pisać, prrzyjedziecie to zobaczycie sami, a jak nie to poczytajcie sobie na jakiejś stronie ;-)

Ok 21 wziałem prysznic w hotelu i postanowilem, że jednak nie będę tu spał... za wygodnie mi się ostatnio podrożuje, a przecież nie o to chodzi. Poinformowalem o tym alberta, który nie ukrywal swojego niezadowolenia, ale jak ja sobie wbije cos do głowy to zapomnijcie, że sobie to szybko wybiję. dostałem od Albercika prowiant na drogę, zawinął go z autobusu orkiestry,: bochenek chleba, dwie kanapki z serem i salami butelkę wody, puszkę coca-coli, no i oczywiście browarka do kolacji. SomSiad odprowadził mnie kawalek do góry, po czym się pożegnaliśmy i ugadaliśmy na kolejne spotkanie w Karlsruhe, jak tam dotrę, a kiedy to będzie, tego nikt nie wie...ale dotrę, to tylko 500 km, gdzies na północny-wschód...

Kręcilem się tak po ciemku, z tym wielkim plecakiem, uliczkami Lyonu, podążając za drogowskazami na autostradę w kierunku Paryża...w mieście co chwilę ktos odpalal petardy i sztuczne ognie - jakieś narodowe świeto wczoraj było. Ok 23 doszedłem do zjazdu na autostradę, ktory wcale mi się nie podoba, bo ciężko tu będzie złapać stopa..a zjazd jest w mieście, więc z noclegiem też nienajfajniej. No ale tuż obok drogi, ok 30 metrów od autostrady i 30 metrów od novotelu z drugiej strony, byla taka dziwna konstrukcja obrosnięta dookoła drzewami, a jak sie podeszło bliżej to i nawet bramka była, więc ja górą z tym plecakiem i już jestem w domu. Bramka taka do połowy uda więc luzik. Hotel niepłatny, niestrzeżony, ale ogrodzony. Ułozylem sobie posłanie, zjadłem kolację i po 24 poszedłem spać... i tyle by było z ideałów. z czasem zorientowalem się, że pod lekką warstwą ziemi jest jakaś metalowa krata, na calym obiekcie, i leżenie w jednej pozycji jest gorsze niż spanie na betonie. Twardo jak cholera! Samochody na autostradzie nawet nie przeszkadzaly, ale przez tą podłogę budziłem się co godzinę żeby zmienić pozycję. Wstałem o 5;30, cały obolały - przydałby się masaż. Ruszyłem na zwiedzanie okolicy, a raczej na poszukiwanie McDonalda, żeby się umyć i może jakąś kupę przed podróżą zrobić. okazało się, że jest Mc, ale otwarty od 10...a neta włączają razem z otwarciem 'restauracji'... więc poszedłem zwiedzać miasteczko dalej. Ok 8 przechodząc znowu obok Maca zobaczylem, że ktoś sie w środku krząta i okazało się, że ten ktoś odpalil neta!!!

Poszedlem kupić papierosy. W środku wysoka piekna blondynka, lat trochę powyzej trzydziestu, więc ja:
- Bonzur madam. du ju spik inglisz?
- Jes aj du. Łer ar ju from.
- Ajm from Poland - odpowiedziałem z dumą.
- No to może byśmy tak po polsku pogadali - no szczena mi opadła poniżej lewego jaja, ale czego ja się mgłem spodziewać, piekna blondynka we Francji to musi być polka.

Po zakupie papierosów i krotkiej rozmowie w trafice wrociłem, do Maca, żeby odpowiedzieć na listy moich wiernych fanów, a także na małą kawkę i z dawien, dawna wyczekiwaną kupę... otwierają za 5 minut!!!!

Później ruszam w stronę Villefranche, czy jakoś tak ... spałem tam na dworcu 3 lata temu, więc może spotkam znajomych bezdomnych ;-)

buziaczki, papatki i do usłyszenia jakoś później - może jutro, albo pojutrze?

niedziela, 10 lipca 2011

Nieprzystosowani...

Nieprzystosowani…
         Usiadłem w parku, pod drzewem. Odpalając kolejnego papierosa poczułem, jak słony smak łez zostaje zduszony tytoniowym dymem. Cały dzień w mieście panował zaduch. Park przecinała rzeczka do kolan, nie głębiej. Dzięki niej powietrze było troszkę lżejsze. Ciśnienie rozsadzało mi mózg. Nie tylko ze względu na temperaturę i te wszystkie paskale wiszące w powietrzu, ale też ze względu na myśli, które nie wiedzieć czemu, chciały poruszać się w poprzek zwojów, na przekór wszelkiej logice. Życie, według racjonalnych praw, jakimi jesteśmy obarczeni przez społeczeństwo, dawno straciło dla mnie na wartości. Ludzie, niby naturalnie, szukają oparcia w stałości. Kiedy świat nie jest stały! Rzeczywistość pędzi na oślep, co chwilę regulowana, niczym rzeka, przez kolejne prawa i obowiązki. Jedynym naszym obowiązkiem zdaje się być życie. Obowiązek niezbywalny, z którym niektórzy walczą na różne sposoby, popadając w najróżniejsze nałogi, niejednokrotnie nie zauważając ich. Alkoholizm, uzależnienie od papierosów, kawy czy też seksu, są akurat najmniej groźne, ale dobrze spełniają rolę strachów na wróble. Największym zagrożeniem wydaje się być uzależnienie od drugiej osoby, albo od kilku osób, albo nawet od roszczeniowego społeczeństwa.
         Otworzyłem butelkę wina, aby chociaż na chwilę zniwelować smak goryczy wypełniający usta. Z czasem, karmazynowym płynem, usunę gorycz zalegająca w sercu, albo gdzieś tam obok szyszynki. Może nawet uda mi się zapomnieć, o tym wstrętnym obowiązku życia, którego kiedyś byłem największym adoratorem. Może śmierć nie jest taka zła. Może wrócę kiedyś, jako ten królik-kopulator, który właśnie obok mnie beztrosko kica za samicami rozrzuconymi po całym parku. A może wrócę, jako nietoperz, i będę w stanie wykorzystać jakoś te wszystkie bezsenne noce spędzone nad książkami zakrapianymi procentami. Albo po prostu nie wrócę, i też nic się nie stanie. Bo kim ja, kurwa, jestem? Odpadem ewolucji. Nieprzystosowanym do życia w konsumpcyjnym społeczeństwie, które swego czasu utrzymywało mnie z renty po ojcu, albo ze stypendium, niby naukowego, które nawet nie wystarczało na kilka książek miesięcznie. Darwin dawno przewróciłby się w grobie, gdyby widział takie stworzenie jak ja, i wielu mi podobnych, chodzących swobodnie po ulicach. Ale niech śpi spokojnie, według jego teorii nie przedłużymy gatunku i kiedyś znikniemy z horyzontu racjonalnego społeczeństwa. Zawód? Chyba tylko miłosny, a tak poza tym zbieracz ciężkich wspomnień, których nie sprzeda się na żadnym złomowisku. Jedynym płatnikiem staje się wątroba. Zapisuje wszystkie problemy w kajeciku, aby przedwcześnie przejść na emeryturę. Nawet jak dostaniesz coś na kreskę, to z czasem ona się upomni o swoje. Chyba, że na chwilę przyśnie i już się nie obudzi. Tak też się zdarza.
         Gdzieś za miastem zaczęło się błyskać. Skondensowane powietrze, z chirurgiczną precyzją, przeciął piorun. Króliki gdzieś zniknęły. Do parku wkroczył z dużą prędkością zimny wiatr w towarzystwie lekkiej mżawki. Ludzie, kręcący się tu i ówdzie, zaczęli uciekać do domów – tak im rozum nakazuje. A mi było wygodnie pod drzewem, więc postanowiłem zostać jeszcze chwilę. Bo co? Że deszcz? Że nie można siedzieć dalej w parku, bo się zmoknie? No tak, nie jesteśmy już dziećmi. Bo jakbyśmy byli, to dalej byśmy siedzieli i nie martwili się o mokre ubrania. A deszcz niesie ze sobą spokój. Daje chwilę orzeźwienia. Burza i strach przed piorunami są naturalne, ale racjonalny świat i z tym sobie poradził. Usadził ludzi w domach z drutem obronnym, ciągnącym się od dachu po piwnice. Aby tylko człowiek się nie bał, bo strach jest oznaką słabości. A kto w dzisiejszym świecie może pozwolić sobie na słabość? Strach jest oznaką słabości, łzy są oznaką słabości. Dlatego tłamsimy to w środku, strosząc nasze emocjonalne piórka, niczym koguty gotowe do walki, aby tylko nic z tego, co naturalnie w nas prawdziwe nie wyszło na zewnątrz. Bo jakby to wyglądało wśród innych samców? Wyszlibyśmy na cioty, które nawet nie są w stanie strzelić sobie w łeb, a powinny. Bo świat nie potrzebuje nieprzystosowanych…

sobota, 9 lipca 2011

Dredy na drodze i król autostopu.

W Bruhsal na stacji benzynowej odpaliłem papierosa i usiadłem na ławeczce. Godzina 21. Słońce powoli zaczęło znikać za horyzontem. Delikatna mżawka orzeźwiła powietrze na tyle, że dało się swobodnie oddychać – nie lubię zaduchu. Udałem się na koniec parkingu – łapałem na nim już wielokrotnie stopa, czy to jadąc do Alberta, czy też zmierzając do Francji -, aby ustawić się z plecakiem w kierunku Karlsruhe. O tej porze ruch jest zdecydowanie mniejszy, ja nie miałem karteczki z napisem dokąd jadę, a było to zaledwie 20 kilometrów, więc ciężko było kogoś zatrzymać. Po półgodzinie odpaliłem kolejnego papierosa. Panował delikatny półmrok, tylko światło latarni oświetlało moją zarośniętą gębę. Zacząłem rozważa opcję noclegu, gdzieś w okolicznych krzakach. W pewnym momencie poczułem na swoim ramieniu czyjąś rękę i usłyszałem delikatny, damski głos, zapytowujący się mnie coś po niemiecku. Odwróciłem się i w jednym momencie zapomniałem języka w gębie. Na chwilę mnie wmurowało. Oto przede mną stała najpiękniejsza autostopowiczka jaką kiedykolwiek miałem okazję spotkać na swojej krętej drodze podróżnika. Dziewczyna mojego wzrostu, waga około 50 kg., szatynka o zielonkawych oczach. Włosy do pasa, gdzieniegdzie upstrzone luźnymi dredami. Uśmiech zniewalająco sympatyczny. Jak rażony piorunem stałem tak chwilę i przyglądałem się jej ślicznej twarzy. Chyba wzięła mnie za opóźnionego w rozwoju, bo ponowiła pytanie z dziwnym grymasem na twarzy. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund. Otrząsnąłem się z szoku i odpowiedziałem, że nie znam niemieckiego, niestety tylko angielski. Po czym ona przeszła zupełnie płynnie na angielski i zapytała dokąd jadę, skąd jestem, itd. Dowiedziałem się od niej, że jest anarchistką z Bazylei. Żyje w poligamicznym związku – związkach? -, ponieważ nie uznaje monogamii. Na pierwszy rzut oka (ucha?), można było odebrać to, jako zachętę do czegoś więcej, niż tylko wspólnej rozmowy. Ja jestem niestety monogamistą. Doradziła mi żebym poszedł na stację i poprosił o kartonik, żeby napisać nazwę miejscowości, co znacznie ułatwi mi dotarcie do zamierzonego celu. Po czym zaproponowała, że jednak pójdzie ze mną, ponieważ to ona zna ten dziwny język i łatwiej będzie załatwić jakiś karton dla mnie.
Podeszliśmy do restauracji i dostaliśmy to, po co przyszliśmy. Gdy zacząłem pisać nazwę miejscowości podszedł do nas jakiś facet, który za wszelka cenę chciał sprzedać nam jakiś kiczowaty obrazek. Ja po niemiecku nie rozumiałem ani słowa, a poza tym miałem głęboko w dupie to, co chciał nam wcisnąć. Ona z nim chwilę rozmawiała, po czym nagle odezwał się do mnie. Wytłumaczyłem, że ja tylko po angielsku, ale on nie znał języka. Gdy ustalaliśmy jakie znamy języki, on nagle odezwał się do mnie po polsku… Okazało się, że jest z Rybnika i mieszka w Niemczech od 15 lat. Pracuje w jakiejś firmie energetycznej, obrazek  sprzedaje, żeby zjeść gdzieś dalej na trasie jakiś bigos, czy coś. Ja powiedziałem, że nie mam kasy na takie badziewia, a poza tym w moim plecaku nie ma na to miejsca. Dogadaliśmy się, że zabierze mnie do Alberta i spróbuje jemu wcisnąć ten szajs. Uprzedziłem o tym smsowo SomSiada i powiedziałem, żeby za nic w świecie nawet nie próbował tego kupić. Polak z Rybnika pomęczył piękną autostopowiczkę, żeby może ona komuś spróbowała to wcisnąć. Było mi strasznie głupio, że mój rodak zachowuje się na stacji benzynowej jak jakiś rumun, który chce Ci wcisnąć za wszelka cenę kawałek gówna zapakowanego w folię. Ale nie udało się. Zebraliśmy się z restauracji do samochodu. Gdy wychodziłem rzuciłem jej przepraszające spojrzenie i życzyłem udanej podróży. Było już po 22. Gdy ruszaliśmy z parkingu zauważyłem, że mi macha i pokazuje, iż udało jej się dogadać z jakimiś Niemcami, żeby zabrali ją gdzieś dalej. Nie dziwie się, że zgodzili się – który facet odmówiłby takiej  nieziemskiej dziewczynie? Nawet nie zapytałem jak ma na imię.
W drodze do Karlsruhe dogadałem się, że rybniczanin rzuci mnie pod same drzwi do Alberta – już drugi raz podwożą mnie pod samą klatkę! Albert zszedł na dół i zaczęły się targi. Odmówił zakupu obrazu, ale za to wziął żarówkę energooszczędną. Polaczek próbował mu sprzedać jeszcze czujnik dymu, jakiś alarm, latarkę, i co tam jeszcze miał, ale odmówiliśmy i pożegnawszy się ruszyliśmy po schodach na górę.
Ja zjadłem szybką kolację, wziąłem prysznic i zasiedliśmy do rozmów przy kasztelanie, gorzkiej z miętą i amaretto. Alkohol rozluźnił mięśnie i przeniósł nas do słodkiej krainy snu około trzeciej w nocy.

piątek, 8 lipca 2011

Jak, prawie, zginąłem z rąk rumuńskiego Tajboksera...

Maciek wysadził mnie na stacji benzynowej jakieś 300 km od Karlsruhe, nie bardzo wiem gdzie, ale miałem jechać na południe tą drogą. Na stacji zjadłem obiadek, sałatkę ziemniaczaną zagryzając parówkami, a na deser  był papieros. Wyszedłem na zjazd na autostradę i stałem tam ok. 30 minut - pojawił się pierwszy kryzys: nie chce mi się już jeździć stopem, mimo, że jeszcze nie zacząłem...Usiadłem znowu na ławeczce, żeby zapalić kolejnego papierosa. Po chwili przysiadł się do mnie jakiś dziadek i zaczął zagadywać - na szczęście znał angielski! Mówił, że był dwa lata temu w Polsce i oczywiście odwiedził Kraków. Po czym krótka rozmowa o podróżach autostopem, że on pamięta lata 70-te kiedy na ulicach, autostradach dużo ludzi jeździło w ten sposób po świecie, a teraz to jak wymarły zawód. Jeszcze w krajach gorzej rozwiniętych praktykuje się taki rodzaj transportu. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i ja poszedłem na stację benzynową szukać kogoś, kto zabrałby mnie chociaż na kolejną stację, bo ta już mi się znudziła...

Po kilku minutach zatrzymał się jakiś koleś w garniturze w Mercedesie C180, powiedział, że może podrzucić mnie do Frankfurtu. Uśmiech zawitał na mojej twarzy, bo to połowa trasy, a już było po 17...Mercedesik mknął po autostradzie z średnią prędkością 200 km/h. Standardowa rozmowa o tym czym się zajmuję, czyli o życiu z dnia na dzień, o tym, że prawie skończyłem już filozofię, o tym, że jestem podzielony na dwie części, jedną którą powinna pozostać w Krakowie, bo nagle okazuje się, że niby ma po co. I drugą, tą racjonalną, która kazała mi wyjechać i szukać pracy... Jak pewnie się domyślacie tej drugiej nie lubię za bardzo...Okazało się, że jego syn ma podobnie. Studiuje etnologię, według ojca też kierunek bez przyszłości. Ojciec pracuje w firmie energetycznej, dojeżdża do pracy 350 km w poniedziałek rano i wraca w czwartek wieczorem...A syn lata do Afryki, bada rożne plemiona i społeczności zamieszkujące najróżniejsze tereny, ale na szczęście robi kurs pedagogiczny, więc ma perspektywę zostania nauczycielem. Za rok kończy studia, ma jeszcze czas na myślenie o przyszłości. Przyjacielski Niemiec, tacy też są(!),  powiedział mi, dlaczego ludzie teraz tak niechętnie biorą autostopowiczów. Historia jak wszędzie, zdarzały się napady i rozboje, kradzieże i gwałty. Ale jak on pamięta, w latach 80-tych, autostopowiczów było najwięcej na drogach. Teraz dzieci dostają samochody za zdaną maturę, za dostanie się na studia, za wyrwanie ostatniego mleczaka, jeszcze trochę i będą dostawały na komunię ... Przez to omija je niesamowita przygoda, jaką jest podróż autostopem, życie w niepewności, a tak naprawdę nauka zaradności i jakiegoś szerszego otwarcia interpersonalnego na nieznane osoby. Wysadził mnie na stacji benzynowej we Frankfurcie, na trasie na Karlsruhe, sam przez to nadrobił trochę kilometrów, bo jechał w inną stronę, ale przypomniałem mu lata młodości i postanowił mi ułatwić sprawę, zwłaszcza, że już dochodziła 19, a ja miałem przed sobą jeszcze ok 150 km.

Jak kiedyś będę jeszcze starszy, i będę posiadał swój własny środek lokomocji, to też pewnie będę opowiadał ludziom, że jak miałem te dwadzieściaparę lat, to wtedy było najwięcej autostopowiczów na drogach.

Na Frankfurckiej stacji benzynowej, strasznie małej, napotkałem jeszcze czwórkę autostopowiczów- wszyscy młodsi o około 5 lat ode mnie, i wszyscy z małymi plecaczkami . Postanowiłem zjeść kabanosa, którego popiłem jakimś soczkiem pomarańczowym zakupionym na stacji. Na deser był papieros. Zaczął padać deszcz. Zamiast iść na koniec parkingu, postanowiłem stanąć jakieś 5 m od dystrybutorów i wyłapywać samochody. W pewnym momencie zatrzymała się srebrna Lancia, a ze środka wychyliła się twarz o ciemnej karnacji. Gęba wielokrotnie obita w przeszłości, klata jak u pirata, a na niej różowa opięta koszula, na przedramionach wytatuowane najróżniejsze wzory, na przegubie lewej ręki zegarek na brązowym, skórzanym pasku zwieńczony białą wskazówkową busolą, biceps większy od mojego uda, spodnie beżowe w kantkę, a do tego beżowe, wiązane buty, które nie były zawiązane. Widzę, że się uśmiecha, więc pytam, czy mówi po angielsku. Przytaknął. Więc zapytowuję się, czy jedzie w stronę Karlsruhe. Kiwa głową, że tak. No to wsiadam. Podczas rozmowy okazało się, że tego angielskiego umie tyle, co ja japońskiego - kiedyś sąsiad Japończyk-basebolista nauczył mnie kilku przekleństw. Dowiedziałem się, że pochodzi z Rumunii i uprawia tutaj sport. Chwilowo nie wnikałem jaki. W głośnikach na full leciały w kółko dwa kawałki Eminema, których pewnie nie rozumiał - poza przekleństwami - ale i tak kiwał głową i wyklinał wszystkich kierowców, którzy jechali przed nim wolniej niż 160-180 km/h. Do pierwszego wypadku doszłoby na zwężeniu i ograniczeniu do 80 km/h, gdzie my boczkiem, boczkiem przeciskaliśmy się w deszczu 180 km/h - tak, obserwowałem cały czas prędkościomierz. Okazało się, że mój rumuński przyjaciel nie przewidział, że nie zmieści się miedzy tirem a betonowym murkiem i musieliśmy ostro hamować. Druga sytuacja podczas, której mogliśmy mieć wypadek miała miejsce już w momencie, gdy na autostradzie były cztery pasy, ale kolega nie zauważył, że bmw przed nami hamuje. Więc on w ostatniej chwili po hamplach, auto na lewym pasie stoi w poprzek, po czym ja zwracam mu uwagę, że minęlibyśmy zjazd, który jest obok po prawej stronie, a on jakby nigdy nic jedzie w poprzek autostrady na zjazd. Po czym zaczął się śmiać i mówi mi, że myślał, że ja się wystraszę, a tutaj pełen spokój, chill - jednym słowem wyjeb total na to, co się stało. Zaproponował mi żebyśmy sobie zafumali papieroska. I zaczął tłumaczyć, że spieszy się na mecz. Zapytałem czy piłki nożnej, a on na to, że tajskiego boksu. Rozmowa odbywała się w języku rumuńsko-rosyjsko-angielskim, gdzie tego ostatniego było najmniej z jego strony. Rumuńskiego rozumiem bardziej pojedyncze słowa, dzięki czytaniu Ciorana, Ionesco, czy też Eliadego, ale starałem się złożyć z tego, co mówił, jakiś obraz przekazu, którym chciał mnie uraczyć. Tym sposobem dotarłem do Bruchsal - 20 km od Karlsruhe - w okolicach godziny 21.

c.d.n.