sobota, 16 lipca 2011

Tour de France...

Wczoraj snulem się od domu do domu, niczym obwoźny sprzedawca odkurzaczy, pytając czy nie potrzeba rąk do roboty w polu. Jako, że wiekszość wakacji spędzalem u cioci na wsi, to i do pracy na roli przywykłem. Jak trzeba to krowę wydoję, jaja pozbieram, gnój rozrzucę. Ale też i ziemniaczków nakopię, trawę kosą przytnę, siano na wóz załaduję, bo i widłami sie poslugiwać umiem. Nie wiedzieć czemu, oni tutaj takich rzeczy nie potrzebują. Jedyne, co uslyszałem to, że mogę wpaść jakoś za miesiąc pozbierać winogrona, ale za miesiąc to, oni mnie mogą pocałować, bo nie będę tu czekał miesiąca, a jeździć tam i z powrotem też nie zamierzam. I vice versacze, teraz ja mogę ich pocałować w dupę, bo roboty nie ma i cześć!

 Jak cześć, to cześć, zebrałem dupę i jadę gdzie indziej zapytać, ale wszędzie to samo. Ok 16 zrobilem sobie przerwę, bo słońce niemilosiernie napieralo. Położyłem sie na łące i zaczałem czytać książkę Shutego "Ruchy" - na marginesie: Strachota ciagle czekam na nową książkę (utknęła u wydawcy?). Niepotrzebnie zdejmowałem koszulkę, bo wieczorem, gdy znalazłem sobie najidealniejsze z najidealniejszych miejsc do spania, okazało, się ze dzisiaj tylko leżakowanie na plecach. Brzuch czerwony, ryj już nawet nie z przepicia - nie piłem alkoholu od dwóch dni (sic!), istny detoks- co właśnie od slońca świeci świńskim różem. Ale wracając do miejsca, było to w jakiejś miejscowości po Lyonem, za samoobsługową stacją benzynową, w jakichś krzakach. Tak też z prawej miałem stację benzynową, na ktorą co chwile przyjeżdżał jakiś skuter i budzil mnie bzyczeniem silnika. Natomiast z mojej lewej strony była autostrada, ale to jakieś 70 m, drzewa nawet wygłuszały ten hałaś, zresztą przywyknąłem już. Zza autostrady dobiegała głośna muzyka, w końcu wczoraj był piatek, więc impreza pelną parą. Także kimalem na jedno oko i tak też dla odmiany budzik nastawiłem na 5;30, ale wczesniej nadjechała cysterna, aby uzupełnić paliwo w zbiornikach, no i zgadnijcie co? Tak! Obudzila mnie o 5, widać za dlugo spałem...

Na śniadanie kilka kromek suchego chleba, serek się skończyl wczoraj, a sklepy zamkniete. Drugie śniadanie to czarna kawa i wi-fi. Podczas powrotu do Lyonu udalo mi się w jakims sklepiku zakupić bagietkę i dwie puszki rawioli, jedną zjadlem na miejscu, a drugą już w Lyonie w parku, gdzie siedzialem ze starszyzną, mocną starszyzną miasta i dokarmialem gołębie...ok oni karmili golebie, ja jadlem i oglądalem Ally McBeal, musiałem przesiedziec największe słońce w parku, bo dzisiaj mam problemy z noszeniem plecaka przez wczorajsze opalanie...Ok 17 wylądowałem w centrum miasta, siedzę teraz w McDonaldzie - zaraz atak na łazienkę, bo trzeba gdzieś wziąż prysznic. chociaż juz coś zaczęło za oknem kropić, ale znalazlem nocleg pod schodami z panoramą na starówkę! Teraz tylko trzeba się wdrapać z powrotem na jedno ze wzgórz otaczających Lyon...Jutro o 8 wyjeżdżam razem z orkiestrą Alberta do Baden-Baden, a stamtąd znowu do Karlsruhe...

buziaczki :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz