Pożyczyłem ostatnio samochód. Nie prowadziłem prawie przez
rok, od wypadku. Z lekkim stresem ruszyłem na wschód autostradą, niby
bezpieczniej, bo do rowu daleko i psy raczej nie biegają. Szybko minąłem Tarnów
– nigdy mi się tam nie podobało – i skierowałem się na Jasło. Po drodze małe,
wąskie dróżki, a z pobliskich domów tylko wyłaniały się kudłate łby, żeby
szczeknąć, ewentualnie odprowadzić wzrokiem. Stres to narastał, to malał, aż zszedł
do zera po kilku godzinach. Miałem inne problemy na głowie. Miałem potrzebę pojechać
do Dukli, do Polan, do Czarnego.
W Jaśle byłem chwilę po siódmej. Na ulicach mały ruch,
dalej szaro i brudno. Zresztą ja znam tylko okolice dworca, może gdzieś
indziej, gdzieś dalej jest kolorowo? Ale nie sądzę. Myślałem, że załapię się na
jakieś śniadanie w knajpce koło dworca, ale niestety jeszcze zamknięte. Ruszyłem
do Nowego Żmigrodu. Tam znam tylko masarnie, piekarnie, sklep z żelastwem, no i
od jakiegoś czasu piękne, zielone delikatesy, które do takiej miejscowości
pasują, jak asfalt w Tatrach do Morskiego Oka. Przypomniałem sobie o cukierni
obok fryzjera. Ale ani cukierni, ani fryzjera znaleźć nie mogłem. Niby dziewięć
lat, a pamięć już nie ta. Pod pocztą zapytałem lokalsa, starszego jagomościa w
szarej, znoszonej jesionce z kaszkietem podobnym do mojego – swój swego
wszędzie znajdzie -, czy nie kojarzy tu niedaleko takiej małej cukierni, bo
dobre pączki mieli, nie takie awiteksy, buczki, czy Michalscy. Takie jak
prababcia wysmażała jeszcze na piecu w izbie. Tłuste, przypalane, o kształcie
jej dłoni. W odpowiedzi tylko usłyszałem: Eeee, panie, już dawno wszystko
zamknęli. Teraz wszystko w tej zielonej bombonierce z drzwiami, co się same
otwierają. Pączek obok węgla, węgiel obok wódki, wódka obok kosiarki, bo już mało
kto kosy używa. Trochę pomarudził, trochę go słuchałem, trochę mi było żal.
Pożegnałem się i szosą dukielską ruszyłem do PTTK-u na kawę i szarlotkę.
W Dukli jakoś żywiej. Nie żeby sezon turystyczny, czy coś.
Nigdy tam nie spotkałem tych prawdziwych turystów, co to by sobie zdjęcia
robili pod ratuszem, albo przy fontannie. Może dlatego, że ratusz od lat w
ruinie, albo w remoncie, a remont w ruinie? Sam się gubię. Może dlatego, że fontanny
nie ma? A poza klasztorem świętego Jana z Dukli w Dukli, to muzeum jest, ale w
zimie, to jakby go nie było, a i klasztor na uboczu. Pątnicy z Canonami nie docierają
za często. O oniryzmie Dukli Stasiuk popełnił był małą książeczkę. Jak komuś
brakuje magii i wakacyjnych fantasmagorii ciężkich od upałów, zakurzonych i
ospałych, to polecam Duklę. Można
uciec daleko, i nawet nie trzeba znać samej miejscowości. Ma ci Andrzej dar
taki, że czytając od razu przed oczami masz street view i to w jakości HD.
Po śniadaniu ruszyłem odwiedzić Andrzeja (nie Stasiuka) w
sklepie. Znowu dukielską, tym razem nazad. Po lewo Cergowa szaro-zielona,
ospała jak słońce, któremu ewidentnie nie chce się dzisiaj wstawać. Nie dziwię
mu się. Też ostatnio tak mam. Jakbym nie musiał, to bym nie wstawał. A tak to
wyjdę i świecę. Nawet nie na pół gwizdka. Trochę żołądek, daje znać, że żyję,
bo czasami coś trzeba zjeść. Trochę moja parszywa morda nadrobi uśmiechem, na
który nie mam ochoty, ale trza żyć z ludźmi jakoś, a nie gadać nie potrafię. I
tak z tym słońcem nie najgorzej, ale gębę ma schowaną jeszcze głęboko w
pierzynie. W Iwli trzeba skręcić w lewo w stronę wyciągów, takie ostatki „normalnej”
cywilizacji. Ale i w tym roku pątników na stoku nie spotkasz. Zima jak to słońce,
w dupie ma, co ktoś chce. I nawet najlepszy proktolog w kraju nie jest w stanie
powiedzieć kiedy przyjdzie. Jak już się wyjedzie na górę to można, a nawet wypadałoby
na chwilę przystanąć z dwóch powodów. Po pierwsze: kończy się tu zasięg sieci
komórkowej. Jak ktoś ma do kogo, to mu pisze, że (i tu po drugie, po lewej): piękny
widok na łąki, lasy i malutką cerkiewkę wciśniętą w zbocze obok wyciągu. Chociaż
ona tu była pierwsza, to teraz jest druga, mimo, że wyciąg nie działa. Ja
wyłączam telefon, siedzę chwilę w samochodzie i patrzę. Szukam konia, który cztery
lata temu uciekł komuś z pastwiska i sunął po tych łąkach. Ależ wtedy się czuło
wolność! Ja byłem szczęśliwy mogąc obserwować ten żywioł, a co dopiero on? Ale niestety
nic nie wypatrzyłem. Nawet myszołowy uwielbiające te otwarte przestrzenie
zaszyły się gdzieś w lesie. Kiedyś jeszcze wyszedłbym sprofanować wiejskie
powietrze papierosem, może dwoma, bo tak pięknie, że się chce usiąść na skraju
drogi i patrzeć tak bez końca. W takich momentach człowiek czuje słowa Byrona
(Nie człowieka mniej kocham, lecz naturę bardziej), nawet w podeszwach od
butów, które rwą się, aby zejść tam w dół, tam w dolinę, tam w las i już nie
wrócić. Odpalam silnik na nowo i zjeżdżam w dół, na prawo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz