środa, 16 maja 2012

Audycja o brzozach


Audycja o brzozach

 „(…) bo miejsca i miasta wydzielają zapachy jak zwierzęta, trzeba tylko uparcie je tropić, aż trafi się na właściwy ślad i w końcu na kryjówkę. Trzeba je nachodzić w różnych porach dnia i nocy i gdy nuda wyrzuci nas jednymi drzwiami, trzeba spróbować od innej strony, oknem albo szosą od Żmigrodu czy Bóbrki(…)”.

A.    Stasiuk



Powietrze, po wiosennym deszczu, pachnie jakoś słodko i przyjemnie kojąco. Brunatne błoto przywiera na chwilę do sandałów, aby zaraz odczepić się w locie i zagarnąć świeżą porcję na nowo. Tuż nad głową, na jasnym błękicie nieba, myszołowy i jastrzębie kreślą tylko sobie znane trasy łowieckie. Gdzieniegdzie na przydrożnych słupach można dostrzec starannie utkane bocianie gniazda. Wzdłuż srebrzystego strumienia, wijącego się jak wstęga na wietrze, wiedzie leśny highway. Ślady dzika, rysia, sarny, częściowo zatarte przez ciężki odcisk niedźwiedziej łapy, dobrze opisują, kto, tak naprawdę jest panem tej okolicy. Dookoła brak żywej duszy. Tylko miejscowi, jak te widma, ukradkiem przemykają to do lasu na ścinkę, to gdzieś w pole, w ugór.  Tu i ówdzie można napotkać grubo ciosane w okolicznym piaskowcu błękitne Madonny, albo rdzawo-beżowego Jezuska przybitego do krzyża. Na kamiennych pozostałościach po domach wygrzewają się mniejsi mieszkańcy doliny: żmije, padalce, zwinki. Jak ktoś ma szczęście dostrzeże też salamandrę. Nocą, gdy granat nieba upstrzony migocącymi guziczkami otula łąki, lasy i strumienie, jak po kablu telegraficznym niesie się wycie wilków i cichutkie sowie pohukiwanie.

Furkot poły od namiotu wytrąca nas z letargu. A. odpala campingaza, przygotowuje herbatę na śniadanie. Obok mielonka w konserwie i paprykarz szczeciński czekają, aby położyć je na chrupiących bułeczkach prosto od pana Andrzeja ze sklepu. Wczoraj w Hajstrze usłyszeliśmy o muzeum w Olchowcu-kolonii. Earl grey z wiśniowymi powidłami, produkcji mamy A., rozgrzewa żołądki po zimnej nocy w namiocie. Po śniadaniu pakuję aparat, zestaw obiektywów i portfel. Resztę zostawiamy. I tak nikogo nie ma w okolicy. Ruszamy szosą w dół, w stronę Polan. Jutro przez góry. Do Barwinka, a później do Dukli.

Droga, początkowo żwirowo-piaszczysto-błotnista, z czasem przeradza się w coś, co kiedyś – podobno! - było asfaltem. Po lewej stronie kilka gospodarstw, jedna agroturystyka i Matka Boska, nocą podświetlana kiczowatą, czerwoną lampką. Teraz leżą tu polne kwiaty zerwane przez którąś z gospodyń. Podwórza puste. Żar leje się z nieba. Pod stodołą, w cieniu, jakiś kundel leniwie podniósł łeb na nasz widok. Nawet nie chciało mu się szczekać. Szkoda sił – zagrożenia nie ma. Z prawej, nad strumieniem, dwójka dzieciaków puszcza ‘kaczki’. Idziemy, rozmawiamy, o tym, i o tamtym. Po czterech kilometrach, gdzie asfalt jest już naprawdę asfaltem, trzeba skręcić za mostkiem w prawo, na bitą polną drogę. Wchodzimy do Magurskiego Parku Krajobrazowego. Z naprzeciwka, na rowerach, jedzie trójka dzieciaków. Pewnie do pana Andrzeja do sklepu - najbliższego w okolicy. Można też w stronę Iwli, ale tam trzeba przez Ropiankę pod dużą górkę. Więc, jak po słodycze, lody, czy na oranżadę, dzieciaki jeżdżą do Polan szlakiem rowerowym. Kolorowe koraliki, przyczepione do szprych składaków, terkocą przy każdym obrocie koła. Pozdrawiają nas z uśmiechem na twarzy, aby za chwilę zniknąć gdzieś za zakrętem.

Dotarliśmy na rozstaje dróg. Prosto do Olchowca. W prawo drogowskaz wskazuje kilometr do chyży łemkowskiej. Ruszamy mozolnie pod górę. Pojawiają się zabudowania, a wśród nich odremontowany dom-muzeum ogrodzony drewnianym płotkiem. Przy drodze mały ogródek, na sztachetach gliniane naczynia, dach kryty słomą, a pod nim drewniana ławeczka, na której gospodarz oczekuje gości. Wstęp darmowy, można kupić ‘cegiełkę’ na rozwój muzeum.

Wchodzimy do środka, ale jakbyśmy wchodzili do innej strefy czasowej – jakieś dwieście lat temu, albo co najmniej przed wojną. Na piecu gospodyni warzy jakieś mikstury: zupy, kompoty, wodę na herbatę lub kawę. Prosimy o tą drugą, ze świeżym, wiejskim mlekiem z porannego dojenia. Zaczynają się opowieści o łemkach, walkach na przełęczy dukielskiej, o UPA i Akcji Wisła. Widać, że mimo wieku, gospodarz może tak cały dzień – zwłaszcza, że jesteśmy jedynymi turystami od tygodnia. Dopijamy kawę. Przenosimy się do izby obok. A tam, pozawieszane na ścianach, ręcznie robione stroje łemkowskie, misterne produkcje kowali, rzeźbiarzy, stolarzy i Bóg wie kogo jeszcze. Mnóstwo hełmów, karabinów, bagnetów, min, granatów. Wszystko zebrane z okolicznych pól i lasów. Na kilku metrach kwadratowych zbiorowisko przedmiotów, których nie powstydziłoby, się żadne muzeum w Krakowie. Chodzimy, dotykamy, nie wierząc, że w tak małej wiosce – raptem dziesięć domów, może dwanaście – istnieje takie muzeum. Tu diabeł mówi dobranoc, wrony zawracają, a psy, sami wiecie, co robią. Powoli kończymy zwiedzanie. Dwie godziny słuchania i oglądania.

Słońce w zenicie. Postanowiliśmy podejść jeszcze do Ropianki. Kolejna zaskakująca miejscowość. Znajdują się tutaj obecnie dwa domy i pomnik upamiętniający pierwszą szkołę wiertniczą w EUROPIE! Jest się czym poszczycić. Niestety, los nie był zbyt łaskawy dla okolicy, więc i niewiele pozostało do oglądania.

Schodzimy do Olchowca. Tutaj można się przejść po zabytkowym, kamiennym moście. Iście misterna robota okolicznych budowniczych. Dalej jest cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja. Niestety podczas naszej wizyty zamknięta, więc zwiedzamy tylko cmentarz i podziwiamy stare nagrobki, wykonane przez lokalnych kamieniarzy.

Wracamy tą samą bitą drogą. W dolinie pasą się konie, nad nimi krążą ‘sępy’ w poszukiwaniu obiadu. Za nami słychać terkotanie traktora ciągnącego drabiniasty wóz. Łapiemy stopa do Polan. Dziękujemy za podwózkę, wysiadamy pod sklepem. Rada wioski, zaopatrzona w tanie wina i piweczka, zaczęła obrady. Ze starego Kasprzaka leci Radio Biwak, audycja o brzozach. Dyskusja oscyluje wokół tematu przewodniego, kto zna więcej miejscowości z brzozą w nazwie, i kto, gdzie, jakiej Hanki, czy Marioli w stogu siana nie wyłomotał. Wchodzimy po schodkach. Witamy się z licznie zgromadzonym gremium. Sklep „u Kubusia”, który nomen omen prowadzi pan Andrzej, stanowi centrum kulturalne Polan. ‘Gospodarz’ przywitał nas z uśmiechem na twarzy, powiedział, że miło nas znowu widzieć i zapytał, czy to, co zwykle. Dwa Żubry i podłączamy się, jako goście honorowi, do panelu dyskusyjnego o brzozach. Powtarzamy zamówienie, bo zaczęło mżyć, a nie chcemy zmoknąć. Dyskusja powoli dobiega końca. Lokalsi wracają do domów na kolację. Bierzemy po Żubrze na drogę… no i dwieście gram Gorzkiej z Miętą.

Temperatura potoku: 2-3 cm – nie idzie w górę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz