Audycja o brzozach
„(…) bo miejsca i miasta wydzielają zapachy
jak zwierzęta, trzeba tylko uparcie je tropić, aż trafi się na właściwy ślad i
w końcu na kryjówkę. Trzeba je nachodzić w różnych porach dnia i nocy i gdy
nuda wyrzuci nas jednymi drzwiami, trzeba spróbować od innej strony, oknem albo
szosą od Żmigrodu czy Bóbrki(…)”.
A.
Stasiuk
Powietrze,
po wiosennym deszczu, pachnie jakoś słodko i przyjemnie kojąco. Brunatne błoto
przywiera na chwilę do sandałów, aby zaraz odczepić się w locie i zagarnąć
świeżą porcję na nowo. Tuż nad głową, na jasnym błękicie nieba, myszołowy i
jastrzębie kreślą tylko sobie znane trasy łowieckie. Gdzieniegdzie na
przydrożnych słupach można dostrzec starannie utkane bocianie gniazda. Wzdłuż
srebrzystego strumienia, wijącego się jak wstęga na wietrze, wiedzie leśny
highway. Ślady dzika, rysia, sarny, częściowo zatarte przez ciężki odcisk
niedźwiedziej łapy, dobrze opisują, kto, tak naprawdę jest panem tej okolicy.
Dookoła brak żywej duszy. Tylko miejscowi, jak te widma, ukradkiem przemykają
to do lasu na ścinkę, to gdzieś w pole, w ugór.
Tu i ówdzie można napotkać grubo ciosane w okolicznym piaskowcu błękitne
Madonny, albo rdzawo-beżowego Jezuska przybitego do krzyża. Na kamiennych
pozostałościach po domach wygrzewają się mniejsi mieszkańcy doliny: żmije,
padalce, zwinki. Jak ktoś ma szczęście dostrzeże też salamandrę. Nocą, gdy
granat nieba upstrzony migocącymi guziczkami otula łąki, lasy i strumienie, jak
po kablu telegraficznym niesie się wycie wilków i cichutkie sowie pohukiwanie.
Furkot
poły od namiotu wytrąca nas z letargu. A. odpala campingaza, przygotowuje
herbatę na śniadanie. Obok mielonka w konserwie i paprykarz szczeciński
czekają, aby położyć je na chrupiących bułeczkach prosto od pana Andrzeja ze
sklepu. Wczoraj w Hajstrze usłyszeliśmy o muzeum w Olchowcu-kolonii. Earl grey
z wiśniowymi powidłami, produkcji mamy A., rozgrzewa żołądki po zimnej nocy w
namiocie. Po śniadaniu pakuję aparat, zestaw obiektywów i portfel. Resztę
zostawiamy. I tak nikogo nie ma w okolicy. Ruszamy szosą w dół, w stronę Polan.
Jutro przez góry. Do Barwinka, a później do Dukli.
Droga,
początkowo żwirowo-piaszczysto-błotnista, z czasem przeradza się w coś, co
kiedyś – podobno! - było asfaltem. Po lewej stronie kilka gospodarstw, jedna
agroturystyka i Matka Boska, nocą podświetlana kiczowatą, czerwoną lampką.
Teraz leżą tu polne kwiaty zerwane przez którąś z gospodyń. Podwórza puste. Żar
leje się z nieba. Pod stodołą, w cieniu, jakiś kundel leniwie podniósł łeb na
nasz widok. Nawet nie chciało mu się szczekać. Szkoda sił – zagrożenia nie ma.
Z prawej, nad strumieniem, dwójka dzieciaków puszcza ‘kaczki’. Idziemy, rozmawiamy,
o tym, i o tamtym. Po czterech kilometrach, gdzie asfalt jest już naprawdę asfaltem,
trzeba skręcić za mostkiem w prawo, na bitą polną drogę. Wchodzimy do Magurskiego
Parku Krajobrazowego. Z naprzeciwka, na rowerach, jedzie trójka dzieciaków.
Pewnie do pana Andrzeja do sklepu - najbliższego w okolicy. Można też w stronę
Iwli, ale tam trzeba przez Ropiankę pod dużą górkę. Więc, jak po słodycze,
lody, czy na oranżadę, dzieciaki jeżdżą do Polan szlakiem rowerowym. Kolorowe
koraliki, przyczepione do szprych składaków, terkocą przy każdym obrocie koła.
Pozdrawiają nas z uśmiechem na twarzy, aby za chwilę zniknąć gdzieś za
zakrętem.
Dotarliśmy
na rozstaje dróg. Prosto do Olchowca. W prawo drogowskaz wskazuje kilometr do
chyży łemkowskiej. Ruszamy mozolnie pod górę. Pojawiają się zabudowania, a wśród
nich odremontowany dom-muzeum ogrodzony drewnianym płotkiem. Przy drodze mały
ogródek, na sztachetach gliniane naczynia, dach kryty słomą, a pod nim
drewniana ławeczka, na której gospodarz oczekuje gości. Wstęp darmowy, można kupić
‘cegiełkę’ na rozwój muzeum.
Wchodzimy
do środka, ale jakbyśmy wchodzili do innej strefy czasowej – jakieś dwieście
lat temu, albo co najmniej przed wojną. Na piecu gospodyni warzy jakieś mikstury:
zupy, kompoty, wodę na herbatę lub kawę. Prosimy o tą drugą, ze świeżym,
wiejskim mlekiem z porannego dojenia. Zaczynają się opowieści o łemkach, walkach
na przełęczy dukielskiej, o UPA i Akcji Wisła. Widać, że mimo wieku, gospodarz może
tak cały dzień – zwłaszcza, że jesteśmy jedynymi turystami od tygodnia.
Dopijamy kawę. Przenosimy się do izby obok. A tam, pozawieszane na ścianach,
ręcznie robione stroje łemkowskie, misterne produkcje kowali, rzeźbiarzy,
stolarzy i Bóg wie kogo jeszcze. Mnóstwo hełmów, karabinów, bagnetów, min,
granatów. Wszystko zebrane z okolicznych pól i lasów. Na kilku metrach
kwadratowych zbiorowisko przedmiotów, których nie powstydziłoby, się żadne
muzeum w Krakowie. Chodzimy, dotykamy, nie wierząc, że w tak małej wiosce –
raptem dziesięć domów, może dwanaście – istnieje takie muzeum. Tu diabeł mówi
dobranoc, wrony zawracają, a psy, sami wiecie, co robią. Powoli kończymy
zwiedzanie. Dwie godziny słuchania i oglądania.
Słońce
w zenicie. Postanowiliśmy podejść jeszcze do Ropianki. Kolejna zaskakująca
miejscowość. Znajdują się tutaj obecnie dwa domy i pomnik upamiętniający pierwszą
szkołę wiertniczą w EUROPIE! Jest się czym poszczycić. Niestety, los nie był
zbyt łaskawy dla okolicy, więc i niewiele pozostało do oglądania.
Schodzimy
do Olchowca. Tutaj można się przejść po zabytkowym, kamiennym moście. Iście
misterna robota okolicznych budowniczych. Dalej jest cerkiew greckokatolicka
pod wezwaniem Przeniesienia Relikwii św. Mikołaja. Niestety podczas naszej
wizyty zamknięta, więc zwiedzamy tylko cmentarz i podziwiamy stare nagrobki,
wykonane przez lokalnych kamieniarzy.
Wracamy
tą samą bitą drogą. W dolinie pasą się konie, nad nimi krążą ‘sępy’ w poszukiwaniu
obiadu. Za nami słychać terkotanie traktora ciągnącego drabiniasty wóz. Łapiemy
stopa do Polan. Dziękujemy za podwózkę, wysiadamy pod sklepem. Rada wioski,
zaopatrzona w tanie wina i piweczka, zaczęła obrady. Ze starego Kasprzaka leci
Radio Biwak, audycja o brzozach. Dyskusja oscyluje wokół tematu przewodniego,
kto zna więcej miejscowości z brzozą w nazwie, i kto, gdzie, jakiej Hanki, czy
Marioli w stogu siana nie wyłomotał. Wchodzimy po schodkach. Witamy się z
licznie zgromadzonym gremium. Sklep „u Kubusia”, który nomen omen prowadzi pan
Andrzej, stanowi centrum kulturalne Polan. ‘Gospodarz’ przywitał nas z uśmiechem
na twarzy, powiedział, że miło nas znowu widzieć i zapytał, czy to, co zwykle. Dwa
Żubry i podłączamy się, jako goście honorowi, do panelu dyskusyjnego o
brzozach. Powtarzamy zamówienie, bo zaczęło mżyć, a nie chcemy zmoknąć. Dyskusja
powoli dobiega końca. Lokalsi wracają do domów na kolację. Bierzemy po Żubrze
na drogę… no i dwieście gram Gorzkiej z Miętą.
Temperatura
potoku: 2-3 cm – nie idzie w górę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz