niedziela, 15 maja 2011

Bieliczna. Sprawdzono - duchów nie ma!

W czwartek zostałem poproszony o zrobienie kilku zdjęć do nowopowstającego katechizmu dla szkół średnich. Nie wiele myśląc stwierdziłem, że pojadę do Bielicznej, porobić jakieś fotosy. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że wróciłem do domu po 4 z pracy a musiałem wstać po 6 do kolejnej pracy, żeby wyrobić się z tekstami do 9… Na szczęście nie musiałem się tłuc PeKaeSem do Krynicy, ponieważ Agnieszka i Szczepan jechali na weekend w odwiedziny do rodziny –Tylicz i Krynica. Umówiliśmy się ok. 20 na stacji benzynowej na rondzie Matecznego. Kolacja w Mc Donalds i w trasę. Po drodze omówiliśmy mniej więcej o jakie zdjęcia chodzi – to Agnieszka przegotowuje podręcznik. Na moje szczęście państwo Kurnytowie zlitowali się nade mną i podrzucili mnie pod sklep w Izbach żebym nie musiał dymać przez płyty w nocy. Gdy wysiadłem z samochodu zauważyłem, że upał zelżał i to konkretnie! Chwilę pogadaliśmy i ruszyłem w trasę.
Droga do cerkwi wiedzie wzdłuż strumyka, który kilka razy ją przecina i przeważnie trzeba się trochę zamoczyć, aby go pokonać. Ku mojemu zdziwieniu na trasie wiele się zmieniło, wzdłuż drogi przez pewien czas wiedzie z jednej strony kanał, wyłożony betonowymi rynienkami,  odprowadzający wodę. A przy przejściach przez strumień z boku porobione zostały kładki z żerdzi. Jak poziom wody jest niski – tak było teraz – to można po nich przejść suchą nogą. Na moje szczęście księżyc rozświetlał całą dolinę – dla odmiany nie wziąłem latarki -, niebo było bezchmurne i gwieździste. Tu i ówdzie dało się słyszeć ujadanie psów ze wsi. Co jakiś czas obracałem się za siebie żeby sprawdzić, czy któryś nie podążą za mną. Przy jednej kładce usłyszałem jak coś rusza się w krzakach, najpierw z jednej strony, później z drugiej. Przeszedł mnie lekki dreszcz. Okazało się jednak, że to sarny zeszły do wodopoju – pewnie były wystraszone bardziej niż ja. Idąc dalej na polanie w blasku księżyca dostrzegłem lisa. Wydawał się nie zwracać na mnie uwagi – był w dosyć sporej odległości – i dreptał sobie spokojnie w stronę Lackowej. Gdyby nie noc to pewnie wyciągnąłbym aparat, żeby cyknąć fotkę. Po 30 minutach dotarłem pod cerkiew.
Białe ściany nabrały srebrzystego odcieniu. Zanim wszedłem na mostek prowadzący do cerkwi, zrobiłem rachunek sumienia po tych wszystkich przygodach, które miałem okazję przeżyć w tym cudownym miejscu. Jeszcze ten strumień, który wydaje dźwięk jakby jakieś nimfy wodne prowadziły rozmowę. Przynajmniej mi się zawsze kojarzy ten szum, że śpiewem wodnych rusałek. Może trochę głupie, ale zawsze miałem bujną wyobraźnię. Zebrałem się w sobie, włączyłem latarkę w telefonie i raz kozie śmierć jak to mówią, albo jupikajej wydymańcu jak mawiał Bruce Willis w Szklanej Pułapce. Cichuteńko przemierzyłem mostek i drogę do drzwi cerkwi. Krążenie przyspieszyło, serce łomotało jakbym właśnie ukończył triathlon, starałem się uspokoić oddech żeby mnie nie zdradził, przed kimś, kto mógł być w środku. Nacisnąłem klamkę, drzwi ustąpiły delikatnie, ale nie udało się uniknąć skrzypnięcia nienasmarowanych zawiasów. Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale nagle wyrwało mi się z ust: Dobry wieczór! Jest tu ktoś? Nikt się nie odezwał, więc powolutku wszedłem do środka. Odgłos moich kroków rozległ się wśród kamiennych ścian głuchym dudnieniem. Obszedłem całą cerkiew i nikogo nie znalazłem. Pozostało jeszcze ‘tylko’ sprawdzić antresolę, na której miałem spać … Zdjąłem plecak i powoli wdrapałem się na górę. Ręka w której trzymałem telefonową latarkę wpadła w delikatny rezonans. Pokonanie tych kilku stopni drabiny zdawało się trwać całą wieczność. Moment wystawienia głowy ponad antresolę był jednym z najmniej przyjemnych w moim życiu. Kropla potu ściekła mi po karku, mimo że było strasznie zimno. Ku mojemu zadowoleniu na górze nikogo nie było. Zszedłem na dół po plecak i z powrotem na górę przygotować legowisko.
Gdy uporałem się ze śpiworem zorientowałem się, że jest dopiero przed 23, więc postanowiłem wybrać się na spacer po dolinie. Odwiedziłem stare miejsca podobozów chyba wszystkich drużyn i wróciłem pod cerkiew na kolację. Usiadłem na kamieniach i zacząłem szamać. Okazało się, że tu jest zasięg! Wysłałem kilka smsów z pozdrowieniami i postanowiłem sprawdzić, czy działa tu facebook. I wiecie co? Działał! Dolina przestała być miejscem odciętym od świata… Trochę szkoda, ale kiedyś musiało to nastąpić. Sprawdziłem wiadomości i doszedłem do wniosku, że trzeba się schować do śpiwora, bo temperatura jest na tyle niska, że moje palce zaczęły kostnieć.
Na szczęście wziąłem ze sobą książkę. Zmontowałem nocną lampkę z latarki telefonowej i futerału od aparatu. Poczytałem tak z godzinę i doszedłem do wniosku, ze najwyższy czas na kimę. Nastawiłem budzik na 5, żeby pójść poszukać zwierząt nad strumieniem.
Zadzwonił budzik. Wychyliłem głowę ze śpiwora i doszedłem do wniosku, że jest za zimno na zdjęcia, bo palce przymarzną mi do spustu migawki. Jak się później dowiedziałem w Tyliczu było ok. 3 stopni w nocy, więc w Bielicznej mogło być ok. 0 st.
Obudziłem się chwilę po 8, było trochę cieplej. Przez okno zobaczyłem, że na polu, na dworze, słońce świeci, że aż miło. Zebrałem gadżety i wyszedłem wygrzać się na łące. W dzień dolina wygląda jeszcze piękniej! W lesie dało się słyszeć pilarzy, którzy nie oszczędzali drzew. Przed śniadaniem postanowiłem się umyć. Poszedłem nad wodospad. Gacie w dół i za ojczyznę. Jakbym wiedział, albo chociaż chwilę się zastanowił, że jest maj, a to górski potok, to nie wiem czy aż tak kocham ojczyznę, żeby się poświęcać. No ale już byłem w wodzie. Najszybszy prysznic życia pod wodospadem i na polanę wygrzać się i zjeść jakieś śniadanie. Bułeczki z pestkami dyni, a w środku wędzone nici serowe z paluszkami drobiowymi firmy Sokołów. Wypas. Na zapitkę kefir. Po śniadaniu papieros i książeczka. Kilka zdjęć i wyprawa do Izb na piwo pod sklepem w cieniu lipy.
Wracając widziałem strasznie dużo, bo aż 6-7 myszołowów! Mijając stadninę zauważyłem, że brama jest otwarta, więc wybrałem się porobić zdjęcia koniom. Gdy doszedłem już pod sklep okazało się, że lipa została wycięta, więc piwko trzeba wypić w słoneczku. Na parkingu pod sklepem jakieś dwie bliźniaczki w wieku 3-4 lat bawiły się z żółwiem, który ewidentnie nie był zadowolony z tych zabaw. Wypiłem piwko przy książce i ruszyłem płytami w stronę Tylicza, spotkać się z Agnieszką na chwilę. Chwila się na tyle przedłużyła, że zostałem na obiedzie. A tam też bliźniacy! Chłopaki rozrabiaki – siostrzeńcy Agnieszki. Po obiedzie udałem się na zwiedzanie nowego kościoła w Tyliczu. I tutaj jest full wypas - Licheń nie ma podjazdu. Złoto i LCD na którym wyświetlane są pieśni podczas mszy – takie kościelne karaoke. Za kościołem powstały dróżki różańcowe, a na górze budowana jest golgota. Ma łeb na karku ten proboszcz. Z golgoty będzie widok na cały Tylicz. Ok. 17 pożegnałem się z Agnieszką i wsiadłem w busa do Krynicy, a stamtąd już do Krakowa. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wybrać się jeszcze do Włodka do Wojkowej, ale w domu czekało na mnie za dużo pracy, żeby pozwolić sobie na takie wakacje. Jak się okazało dobrze, że wróciłem, bo dzisiaj pada deszcz.

1 komentarz:

  1. Kto byl, ten zna klimaty, szcegolnie te lekko stresujace, nocne klimaty. :) Ja ostatnio przezywalem to we wrzesniu. Nie ma to jak Bieliczna.

    OdpowiedzUsuń