środa, 23 marca 2011

Rumieńce samotności

Usiadłem na ławce przed namiotem, zaraz po śniadaniu. Normalna rzecz, człowiek zje to później czas na sjestę. Tym razem nie miałem ochoty leżeć. Chciałem siedzieć. A może nie chciałem lecz musiałem. Nie wiem. Patrzyłem pod nogi jakbym był etologiem obserwującym życie mrówek, tyle że ich tam nie było. Kropla zimnego potu ściekła mi po plecach. Przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie byłem tego pewien. Jakbym chwilowo utracił kontrolę nad swoim ciałem. Dookoła mnie pełno ludzi. Harcerze biegający po lesie lub krzątający się w kuchni. Wiedziałem, że są tu obok, chociaż ich realizm nie docierał do mnie jak dociera obecność drugiego człowieka w codziennej relacji. Często zdarza mi się odczuwać samotność w tłumie. Chyba każdy tak ma. Ale teraz było inaczej. Mniej mnie. Czułem się zdominowany. Tylko przez co?
Jeżdżąc autobusami, czy siedząc wśród znajomych odsuwam się czasami na bok. Nie tak, że idę w kąt. Odsuwam się metafizycznie. Myślami. Wtedy jestem ja i oni. Oni zawsze są gdzieś z boku. Natomiast ja jestem wszędzie. Nie potrzebuję nikogo i nikt nie potrzebuje mnie. Taki stan trwa od kilku sekund do kilku minut. Obserwuję ludzi, świat i wiem, że jakby mnie nie było, to nic by się w tym świecie nie zmieniło. Ot takim przygodnym bytem wtedy jestem.
Nie wiem jak długo tak siedziałem i patrzyłem, ale w pewnym momencie poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Powiedziano mi, że obiad jest gotowy. Nic się nie odezwałem. Poszedłem jeść.
Przy stole dziwnie cicho mimo siedemdziesięciu osób na jadalni. Widzę ich uśmiechnięte, powykrzywiane twarze. Łyżka mi ciąży. Smaku zupy nawet nie pamiętam. Chyba pomidorowa. Jedyne o czym myślałem, to ławka przed namiotem, a tu drugie danie jeszcze. I te ciągłe pytania czy wszystko w porządku. Ucinam krótko, że tak, że nic się nie stało. Taki dzień.
Po obiedzie wdrapałem się na górkę gdzie stał namiot, a przed nim drewniana ławeczka. Usiadłem jak wcześniej. Mrówek dalej nie było. Poczułem jak znowu coś wije sobie gniazdo w mojej głowie. Jakby chciało mnie zdominować. Staram się o czymś pomyśleć, ale totalna pustka mnie ogarnia. Jakbym stapiał się z nicością. Czytałem różnych mistyków Jana od Krzyża czy Teresę z Avila, ale bez przesady, doznanie mistyczne w lesie? Ponoć Teresa kiedyś lewitowała przy ludziach, co skwitowała: „Panie Boże nie teraz”. No, ale oni wszyscy mieli jakieś widzenia. A ja nie widziałem nic. Może tylko kawałek ściółki i brudne stopy. Wtedy jeszcze nie paliłem.
Z czasem zobaczyłem, że przygląda mi się kilka osób. Ich twarze były wyraźnie zaniepokojone. Usłyszałem jakieś słowa. Coś w stylu „co mu się stało?” albo „dlaczego on nic nie mówi cały dzień?”. Fakt normalnie jestem postrzegany jako osoba uśmiechnięta, której gęba nie zamyka się cały dzień. Czasami też całą noc. Wstałem. Wziąłem ręcznik i zapytałem czy nie mają ochoty iść popływać w jeziorze, bo pogoda taka ładna. Dopiero na plaży zorientowałem się, że zbliża się pora kolacji. Delikatny rumieniec wkradł się na moje policzki.
Co ja robiłem cały dzień?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz