wtorek, 29 marca 2011

Byle do niedzieli... pt II

- Widzisz – westchnął – wtedy wszystko było prostsze. Życie było łatwe. Teraz już nikt tak nie śpiewa. Ludzie żyli marzeniami o lepszym jutrze, starali się nie dostrzegać problemów codziennej egzystencji. Braku jedzenia, braku pracy. Mieszkali gdzie się dało. A teraz? Nikt nie marzy o lepszym jutrze, każdy szuka problemów na siłę. Sklepy są przepełnione kiczowatymi zabawkami. Jedzenie sprowadza się z najodleglejszych zakątków świata. Po co marzyć? Jak ktoś już marzy to o jachcie, który wykorzysta dwa razy do roku, albo szybkim sportowym samochodzie, żeby inni mu zazdrościli.
- Tak marzenia … - Cecylia westchnęła wpatrując się w napełniony kieliszek. Jej oczy zdradzały zainteresowanie tą cieczą, jakby gdzieś tam kryła się odpowiedź na sens egzystencji, jakby w tej wódce była recepta na rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości. Już bez toastu przechyliła szkło i wypiła na raz. O dziwo nie skrzywiła się tym razem. Dźwięk muzyki wydawał się docierać z oddali, twarz Antka nagle pojaśniała, odmłodniała.
- Wiesz, te marzenia – wrócił do tematu – nie muszą być takie jak wtedy. Nikt nie chce żyć w ciągłym napięciu, że jutro może zginąć rozstrzelany przez Niemców czy bolszewików. Ludzie jakby zatracili pierwotny instynkt zachwycania się tym, co ich otacza. Tak, w kwietniu ludzie zachwycają się tym, że jest wiosna, w czerwcu większość marzy o lenistwie na plaży, a od października mamy narodową żałobę, bo pada deszcz i jest zimno. Na święta każdy chciałby żeby było biało, ale tylko na święta. Bo jak? Boże Narodzenie bez śniegu? Nie do pomyślenia. Reszta zimy mogłaby nie istnieć. Jesteśmy takimi sezonowymi zbieraczami szczęścia – głos mu lekko zadrżał. Sięgnął po kieliszek stojący na barze i wychylił jak najszybciej, jakby chciał odegnać złe myśli.
- Ależ Antoni, gdyby nie chęć ludzi do sięgania po to, co dla naszych przodków było nieosiągalne, to nie mielibyśmy postępu i teraz siedzielibyśmy w jakiejś jaskini ubrani w futra – język zaczął jej się delikatnie plątać, ale uśmiech nie schodził ani na chwilę z jej delikatnej twarzyczki.
- Dobrze o tym wiem. Ale chodzi mi o to, że w tej ciągłej pogoni, w tej presji społecznej, aby mieć więcej, aby osiągać szczyty kariery, zapominamy o człowieku. On przestaje być ważny. Liczy się tylko to, co osiągnąłem ja. Ciągle tylko ja, ja i ja. Ludzie pracują po szesnaście godzin na dobę, tylko po to żeby mieć. Czasami nawet nie potrzebują większości z tych rzeczy, ale mają, bo sąsiad albo znajomy jak wpadnie z wizytą to zobaczy, że ja mam…
- Lepsze jest nic nie mieć i ciągle przesiadywać w barze? – przerwała mu już zdenerwowana tym ciągłym narzekaniem. – Jesteś hipokrytą pierwszej kategorii!
- Nie, nie jest lepiej… - odpowiedział wyraźnie zaskoczony tak nagłym atakiem. - Ale tutaj nikt niczego ode mnie nie oczekuje. Tutaj każdy jest równy. Widzisz, tam w rogu siedzi profesor filozofii. Mądry, oczytany człowiek, ale nie radzi sobie w życiu. Ma jakiś etacik na małej uczelni, coś tam zarabia, większość idzie na alimenty, reszta na opłatę kawalerki i wódkę. Myślisz, że tego chciał? Otóż nie. Ale dla idealistów i romantyków na tym świecie już nie ma miejsca. Czasami wydaje mi się, że jest to jedyne miejsce, gdzie taki człowiek może się schronić – inaczej nie wytrzymuje presji i wiesza się w piwnicy. Albo tam na końcu baru. Spójrz, ten w czerwonym polarze, nieogolony od roku. Kiedyś był asystentem na ASP. Teraz maluje konie i zachody słońca, żeby sprzedać je później na placu. Już był zaręczony, ale narzeczona rzuciła go miesiąc przed ślubem. Usunęli go z uczelni, redukcja etatów. Przez rok nie mógł znaleźć pracy, odeszła. Jeszcze nie zdążyli sobie powiedzieć „dopóki śmierć nas nie rozłączy” – chociaż dla niej on umarł już dawno.
- Już wiem dlaczego tutaj przesiadujesz. Wszyscy macie ten sam problem. Nie potraficie się dostosować. Przegraliście z Darwinem.
- Co masz na myśli? – w tym momencie pojawił się barman i uśmiechnięty wyciągnął butelkę spod baru, jakby wyciągał królika z kapelusza.
- Już w szkole średniej publikowałeś swoje opowiadania w dobrych gazetach. Później przez dwa lata stypendium ministra na polonistyce, a teraz… - zawiesiła na chwilę głos, aby okazać współczucie wymieszane z żalem, że marnuje się kolejny młody, zdolny człowiek. - A teraz ciągle pijesz. Nie napisałeś nic od roku. Siedząc tutaj potrafisz nieraz tak pięknie opowiadać nawet o najdrobniejszych rzeczach. A to, że dziewczynie na przystanku rozsypały się zakupy i ktoś pomógł je zbierać. A to, że staruszka codziennie o siódmej wychodzi pod klatkę nakarmić osiedlowe koty… albo o tym sąsiedzie, co powiesił się z nieszczęśliwej miłości. Zamiast o tym pisać, to opowiadasz zgromadzonemu audytorium, które następnego dnia nawet nie pamięta, że tutaj było – poczuła, że teraz sama potrzebuje się napić. Uniosła do góry kieliszek i zastanawiając się chwilę wycedziła przez zęby: - Oby ta niedziela coś zmieniła. Antek chwilę się zawahał, ale też wypił.
- Myślisz, że przyjdzie?
- Myślę, że tak, ale musisz się stąd wyrwać. Nie możesz tracić swojego życia zapijając codziennie ryja – nie wierzyła w to, co mówi, ale chciała go jakoś pocieszyć. - Kiedy zaczniesz znowu pisać? – zmieniła szybko temat.
- Wiesz, był taki francuski filozof, który powiedział, że aby osiągnąć swoje czyste Ja, musimy najpierw odbić się od dna samotności. Dopiero wtedy możemy piąć się w górę po metafizycznej drabinie szczęścia. Myślę, że ma w tym wiele słuszności. Żeby ludzie zaczęli doceniać to, co mają, najpierw muszą zobaczyć, co tracą. Ja ciągle czekam na to dno.
- Przecież ty już jesteś na dnie. Wydaje mi się tylko, że czekasz, aż ona przyjdzie i powie, że już wszystko będzie dobrze. Wtedy zaczniesz się wspinać po tej swojej drabinie. A co jak ten filozof, nie przemyślał tego i człowiek nie zauważy, że już jest na dnie? I tak będzie czekał całe życie? Miasto przecież jest pełne tych, co czekają i szukają. Jedyne dno jakie znajdują to, to od butelki. Ale zaraz się pojawia nowa flaszka i jest radość.
Ktoś na parkiecie zaczął się przepychać, poleciało kilka kurw, a zaraz po tym krew z nosa jednego z tańczących. Barman szybko wyskoczył zza lady - jak na swoje sto kilo wagi - chwycił obydwu za karki i wyrzucił przez drzwi. Muzyka znów zaczęła grać, ale tym razem dużo ciszej i spokojniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz